Выбрать главу

Różowa korona brzasku tonęła w fali błękitu, który rozpływał się po niebie, gasząc gwiazdy. Rennison jaśniał jeszcze bladym sierpem, lecz trzeba było wytężyć wzrok, żeby zobaczyć smugę po przelocie statku kosmicznego. Jay rozplotła nogi i zeszła ostrożnie po kamieniach.

Na skraju sawanny stał prosty drewniany budynek z bateriami słonecznymi, które lśniły na dachu w silnym porannym świetle.

Przed domem kręciły się dwa psy, labrador i owczarek alzacki. Jay pogłaskała je, wchodząc na ganek po skrzypiących schodkach. Krowy w zagrodzie porykiwały żałośnie z wymionami pełnymi mleka.

Jay weszła do środka frontowymi drzwiami. W głównej izbie unosiły się ciężkie kuchenne zapachy i woń wielu spoconych ciał.

Pociągnęła podejrzliwie nosem. Ktoś znowu zsikał się do łóżka.

Podłogę szczelnie zaścielały koce i śpiwory, których właściciele dopiero zaczynali się ruszać. Tu i ówdzie wysypywała się zawartość płóciennych worków służących za sienniki.

— Wstawać! Prędzej! — Jay klaskała w dłonie, rozsuwając jednocześnie trzcinowe żaluzje. Do środka złocistymi pasmami wlało się słońce, w którym mrużyły się powieki i krzywiły twarze. Na podłodze z majopi tłoczyło się dwadzieścioro siedmioro dzieci, od dwuletniego szkraba po Danny’ego, chłopaka niewiele młodszego od Jay. Wszyscy byli krótko ostrzyżeni i nosili niezdarnie poprzeszywane ubrania dorosłych. — Ruszajcie się! Danny, dziś twoja grupa doi krowy. Andria, ty dowodzisz podczas gotowania: na śniadanie ma być herbata, płatki i jajka na twardo. — Jay zignorowała dobiegające ją zewsząd pomruki, ponieważ i jej wychodziły już bokiem te monotonne posiłki. — Shona, weź ze sobą trzy dziewczyny i pozbieraj jajka.

Shona uśmiechnęła się nieśmiało, w miarę możliwości. Była wdzięczna za to, że przydzielano ją do codziennych prac, traktując na równi z pozostałymi. Jay po pewnym czasie oduczyła się uciekać wzrokiem od nieszczęsnej dziewczynki. Twarz sześciolatki okryta była maską błyszczącego, półprzeźroczystego okładu nabłonkowego, w którym wycięto otwory na oczy, nos i usta. Blizny po oparzeniach ciągle jeszcze zaznaczały się bladoróżową barwą pod paskami błony, a włosy dopiero niedawno zaczęły odrastać. Ojciec Horst uważał, że po zagojonych ranach nie powinny zostać żadne blizny, choć niejednokrotnie narzekał na brak pakietów nanoopatrunku.

Dzieci wygrzebywały się z posłań i sięgały po ubrania, wypełniając izbę pokasływaniem, narzekaniem i piskliwym szczebiotem. Jay dostrzegła Roberta, który nie zamierzał się ubierać, tylko siedział załamany z twarzą w dłoniach na skraju śpiwora.

— Eustice, masz tu posprzątać. Trzeba dziś wywietrzyć wszystkie koce.

— Dobra, Jay — odpowiedziała dziewczynka smętnym głosem.

Drzwi wyjściowe otworzyły się z hałasem, gdy garstka dzieciaków wypadała ze śmiechem na dwór, by pognać do przybudówki służącej za ubikację.

Klucząc między prostokątami śpiworów, Jay podeszła do Roberta. Czarnoskóry chłopiec z jasnymi, puszystymi włosami miał dopiero siedem lat. No i oczywiście znowu zmoczył swoje niebieskie spodenki.

— Biegnij do rzeczki — powiedziała ciepło. — Na pewno zdążysz je uprać przed śniadaniem.

Jeszcze niżej spuścił głowę.

— Ja wcale nie chciałem — szepnął bliski łez.

— Wiem. I pamiętaj, żeby wyprać śpiwór. — Posłyszała czyjś chichot. — Bo, pomożesz mu zanieść śpiwór nad wodę.

— O jejku, Jay!

— Nie musi — rzekł Robert. — Poradzę sobie.

— Tak, ale wtedy spóźnisz się na śniadanie.

Trzej chłopcy wysuwali już z kąta kuchni duży stół, którym szurali głośno po podłodze. Wołali, żeby wszyscy zeszli im z drogi.

— Nie rozumiem, po co mam mu pomagać — upierała się Bo. Miała osiem lat, wydęte rumiane policzki i była, jak na swój wiek, mocno zbudowana. Pomagała nieraz utrzymać młodsze dzieci w posłuszeństwie.

— Czekolada — ostrzegła Jay.

Bo zaczerwieniła się i zbliżyła do Roberta.

— No dobra, rusz się.

Jay zapukała do drzwi ojca Horsta i weszła do środka. W jego izbie mieściła się główna sypialnia, kiedy się wprowadzili. Nadal stało tu podwójne łóżko, lecz większość miejsca zajmowała żywność w paczkach, słojach i garnkach — łup zebrany w innych porzuconych chatach. Ubrania, tkaniny i urządzenia elektryczne — wszystko, co było małe, lekkie i nadawało się do przyniesienia — spiętrzyło się w drugiej sypialni na stosie sięgającym Jay nad głowę.

Horst już wstawał. Zdążył włożyć spodnie: grube dżinsy ze skórzanymi łatami używane do ciężkiej pracy. I one pochodziły z jednego z gospodarstw na sawannie. Jay podała mu bladoczerwoną bluzę dresową. W ciągu ostatnich tygodni stracił wiele kilogramów, mnóstwo tłuszczu, przez co teraz wisiały mu luźne płaty skóry na tułowiu. Nawet jednak one już zanikały, a mięśnie pod nimi nigdy przedtem nie były takie twarde, chociaż nocą wydawały mu się pasami rozżarzonego żelaza. Większość dnia pochłaniała Horstowi praca, ciężka fizyczna harówka: musiał dbać o chatę, naprawić i wzmocnić ogrodzenie zagrody, zbudować kurnik, wykopać latryny. A wieczorami przychodził czas na modlitwy i lekcje. Nocą padał na łóżko jak rażony piorunem. Nigdy nie podejrzewał, że ludzkie ciało jest zdolne do takich wyczynów, tym bardziej ciało tak stare i zużyte jak jego.

Pomimo to nie rezygnował, nie utyskiwał. Rozpaczliwe położenie zapaliło ogień w jego oczach. Celem krucjaty Horsta było przetrwanie i bezpieczeństwo jego podopiecznych. Chyba nawet biskup nie poznałby w nim teraz owego marzycielskiego, dobrodusznego człowieka, który przed rokiem opuścił Ziemię. Każde wspomnienie wcześniejszej, naznaczonej wstrętnym samoudręczeniem egzystencji budziło w nim uczucie wstydu.

Mało kto przed nim został poddany takim próbom. Jego wiarę wtrącono w buchające płomienie, które omalże nie spaliły go na czarny popiół, tak potężna była podsycająca je rozpacz i niepewność. Wyszedł z nich jednak zwycięsko. Zrodzony z ognia, przeobrażony, z głęboką wiarą we własne siły i w Chrystusa Zbawiciela — postanowił być nieugięty.

Tak wiele zawdzięczał dzieciom. Były jego owczarnią, treścią jego życia. Zebrała je razem ręka boska. Postanowił trwać przy nich bez względu na przeciwności losu, póki starczy mu tchu w piersi.

Uśmiechnął się do Jay, na której twarzy, jak co rano, malowała się powaga. Z sąsiedniej izby dolatywały odgłosy zwykłej o tej porze krzątaniny: dzieciaki pośpiesznie zwijały koce, ustawiały krzesła.

— Co tam dziś słychać, Jay?

— To, co zawsze. — Siedziała na skraju łóżka, kiedy on wkładał swoje ciężkie, ręcznie szyte buty. — Widziałam statek kosmiczny. Schodził na niską orbitę.

Na chwilę oderwał wzrok od sznurowadeł.

— Tylko jeden?

Pokiwała głową z ożywieniem.

— Cóż, więc to jeszcze nie będzie dzisiaj.

— No to kiedy? — Jej śliczna buzia zmarszczyła się w grymasie złości.

— Och, Jay. — Przytulił ją i ukołysał delikatnie, aż przestała pociągać nosem. — Jay, nie porzucaj nadziei. Tylko nie ty. — Każdego wieczoru podczas modlitwy dawał dzieciom wciąż tę samą obietnicę, żeby podtrzymać w nich wiarę. Na pewnej odległej planecie żył mądry i silny człowiek, admirał Aleksandrovich. Kiedy tylko usłyszy, jakie straszne rzeczy dzieją się na Lalonde, pośle okręty Sił Powietrznych Konfederacji, aby pomóc ludziom i przegnać demony, które ich opętały. Żołnierze piechoty przybędą potężnymi kosmolotami, uratują dzieci, później ich rodziców, a na koniec przywrócą porządek na świecie. Horst codziennie powtarzał te słowa, odgradzając się zaryglowanymi drzwiami od szarugi i zatrzaśniętymi okiennicami od pustej, okrytej mrokiem sawanny. Codziennie wierzył i jemu wierzono. Ponieważ Bóg by ich nie oszczędził, gdyby nie widział w tym jakiegoś celu. — Zobaczysz, oni przybędą. — Pocałował ją w czoło. — Mama będzie z ciebie taka dumna, kiedy do nas wróci.