Выбрать главу

— Mówię serio, ciągle tam są — upierał się Will. Sprawiał wrażenie podenerwowanego, co nigdy przedtem mu się nie zdarzało.

Chłód bijący od tych słów zdawał się przenikać wygodną izolację kombinezonu Jenny. Coś ją przekonywało, że Will ma jednak rację.

— Jeśli ktoś tam jeszcze żyje, to nawet lepiej — powiedziała.

— Nadal chcę wziąć jeńca dla Hiltcha. Chodźmy stąd. I tak musimy zorientować się w sytuacji. Jak będziemy marudzić, to zdążą się przegrupować.

Szybko rozdzielili między siebie resztę amunicji, baterie wyciągnięte z worków oraz podstawowe zestawy ratunkowe. Każde z nich trzymało w ręku karabinek impulsowy, a Will i Dean bez słowa sprzeciwu wsparli na ramionach lufy karabinów magnetycznych.

Jenny ruszyła przodem, przemierzając raźnym krokiem tlące się pozostałości dżungli w stronę terenu zbombardowanego pociskami z ciężkiej broni. Czuła się jak cel na strzelnicy. Ogień dogasał, gdyż wszystko już się spaliło, choć w dali dostrzegali jeszcze tu i ówdzie, jak płomienie trawią krzaki i pnącza. Znajdowali się pośrodku niespełna kilometrowej polany, jako jedyne kolorowe punkciki na tym obszarze. Wszystko poza nimi było czarne: skruszałe rośliny pod nogami, dziesięciometrowe kikuty drzew spalonych przez naturalny ogień (w odróżnieniu od białego, którym posługiwali się wrogowie).

Jak okiem sięgnąć, ziemię zaścielały setki usmażonych pnączaków i innych mniejszych zwierząt; wśród nich zauważyli potwornie zniekształcone ścierwo jednego z koni. W powietrzu unosiły się roje szarych drobinek.

Jenny przesłała do bloku nadawczo — odbiorczego polecenie otworzenia kanału łączności z Murphym Hewlettem. Zdziwiła się, gdy zgłosił się od razu.

— Na Boga, Jenny, co się stało? Nie mogliśmy złapać kontaktu, a potem zobaczyliśmy łunę. To musiało być piekło, nie walka!

Co z wami?

— Nic nam nie jest, ale straciliśmy konie. Myślę, że nieprzyjaciel poniósł pewne straty.

— Pewne straty?

— Murphy, miej się na baczności przed białym ogniem. Na razie użyli go tylko do podpalenia lasu, lecz nasze czujniki nie są w stanie powiedzieć, jak kierują tym świństwem. Ogień pojawia się po prostu znikąd. Ale przedtem uderzą w ciebie polem zakłóceń.

Moja rada jest taka: jeśli zaczną wam wysiadać urządzenia elektroniczne, natychmiast ostrzelajcie całą okolicę. Tylko tak ich wymieciecie.

— Chryste, z czym my walczymy? Najpierw ten kołowiec — widmo, teraz niewykrywalna broń.

— Nie wiem, ale zamierzam się dowiedzieć. — Zaskoczyła ją własna determinacja.

— Potrzebujecie wsparcia? Jesteście bardzo daleko od statku.

— Uważam, że nie powinniśmy się łączyć. Osobno mamy większą szansę osiągnąć cel misji. W tej kwestii nic się nie zmieniło.

— W porządku, ale gdyby przyparli was do muru, to jesteśmy pod ręką.

— Dzięki. Słuchaj, Murphy, nie zamierzam włóczyć się po dżungli, gdy zapadną ciemności. Cholera, nawet za dnia nie widać, jak nadchodzą.

— To najrozsądniejsza decyzja, jaką dziś od ciebie usłyszałem.

Skonsultowała się z neuronowym nanosystemem.

— Zostało siedem godzin do zmroku. Proponuję, abyśmy spotkali się na pokładzie „Isakore” dokładnie za sześć godzin. Nawet jeśli nie schwytamy jeńca i nie dowiemy się, co tu się, u diabła, wyprawia, możemy na spokojnie przeanalizować sytuację.

— Zgadzam się.

— Jenny! — Dean naglił ją opanowanym głosem.

— Jeszcze się odezwę — powiedziała do Murphy’ego.

Dotarli na skraj obszaru zasypanego pociskami z karabinów.

Tutaj nie przetrwały nawet kikuty drzew. Kratery zachodziły jeden na drugi, tworząc posępny krajobraz zdradliwych jam i stożków; z większości obnażonych usypisk sterczały w niebo poskręcane, brązowe korzenie. Długie obłoki pary, niczym latające robaki, snuły się z wolna wokół kruchych wyniosłości i wkradały do dziur, gdzie gromadziły się na dnie w postaci gęstej zawiesiny.

Jenny patrzyła, jak w pewnej odległości wygrzebują się z jamy trzej ludzie, szukając na czworakach twardego gruntu. Pomagali sobie wzajemnie, a czasem czołgali się na brzuchu, kiedy ziemia była wyjątkowo sypka.

Ich widok przejął Jenny tym samym tępym zdumieniem co widok nieziemskiego statku kołowego, który spotkali na rzece.

Sześćdziesiąt metrów od agentów ESA nieznajomi dotarli wreszcie na równy grunt. Podnieśli się. Dwaj wyglądali jak wykapani koloniści: farmerki, grube flanelowe koszule robocze i bujne brody.

Trzeci ubrał się w antyczny mundur koloru khaki; nosił workowate spodnie owiązane w łydkach paskami z żółtego materiału; przy brązowym skórzanym pasie błyszczała kabura na pistolet. Jegomość założył na głowę blaszany hełm z pięciocentymetrowym rondem.

Niemożliwe, żeby ktokolwiek przeżył, a jednak… właśnie maszerowali ku ocalałym. Przez jedną straszną chwilę Jenny zastanawiała się, czy przypadkiem pole zakłócające nie wygrało z ich techniką, ładując halucynacje wprost do neuronowych nanosystemów.

Przez pół minuty obie strony mierzyły się uważnym spojrzeniem.

Należący do Jenny blok do walki radioelektronicznej doniósł o rosnących szumach w paśmie datawizyjnym krótkiego zasięgu.

Czar prysnął.

— Dobra, bierzmy się za nich! — zakomenderowała.

Zaczęli okrążać mężczyzn wzdłuż skraju strefy największych zniszczeń. Obcy przyglądali się temu w milczeniu.

— Chcesz wszystkich? — zapytał Will.

— Wystarczy jeden. Ten żołnierz musi być wyposażony w najpotężniejszy sprzęt zakłócający, skoro może osiągnąć tego rodzaju efekt maskujący. Jeśli damy radę, to jego właśnie schwytamy.

— Myślałem, że kombinezony kameleonowe wtapiają się w otoczenie — mruknął Dean.

— Nie wiadomo, czy to w ogóle ludzie — dodał Will. — Może to ksenobionty, które ich udają? Pamiętajcie o tamtym kołowcu.

Jenny postanowiła omieść żołnierza promieniem laserowego odległościomierza; odczyt powinien zawierać rzeczywisty kontur przeciwnika z dokładnością do pół milimetra. Z boku hełmu powłokowego wystrzeliła niebieska wiązka, lecz zamiast obrysować postać żołnierza, kilka metrów przed nim rozproszyła się, tworząc turkusową mgiełką. Po sekundzie moduł odległościomierza wysiadł na dobre. Nanosystem informował, że całe urządzenie nie działa.

— Widzieliście? — zapytała. Pokonali już trzecią część drogi.

— Widziałem — burknął Will. — To ksenobionty. Bo czemu ktoś miałby ukrywać swój wygląd?

Narastały zakłócenia w paśmie datawizyjnym. Jenny zauważyła, że żołnierz odpina guziczek kabury.

— Stój! — Jej głos wydobył się z hukiem z zewnętrznego głośnika bloku nadawczo — odbiorczego. — Wszyscy trzej jesteście aresztowani. Połóżcie ręce na karku i nie wykonujcie żadnych ruchów.

Mężczyźni odwrócili się nieznacznie, skupiając na niej wzrok.

Neuronowy nanosystem zaczął informować Jenny o usterkach w połowie urządzeń elektronicznych kombinezonu.

— Chrzanić to! Musimy ich rozdzielić, nawet w trójkę są zbyt silni. Will, jeden pocisk wybuchowy. Pięć metrów przed nimi.

— Za blisko — rzekł Dean z obawą, kiedy Will składał się do strzału. — Zginą.

— Przetrwali pierwszą kanonadę — przypomniała mu Jenny.

Will strzelił. W powietrze poderwała się chmura kurzu i ziemi wraz z biało-niebieską kulą ognia. Fala uderzeniowa wygładziła kilka najbliższych kopców.

Tym razem nanosystem poinformował Jenny, że urządzenia elektroniczne zaczynają funkcjonować prawidłowo. Lecz gdy ziemia opadła, okazało się, że trzej mężczyźni stoją pewnie na swoim miejscu. W pasmo datawizyjne wkradł się cichy świst, którego neuronowy nanosystem nie potrafił odfiltrować.