— Poważnie?
— Jak najbardziej.
Zamyśliła się na moment.
— Robert znowu zmoczył koc — powiedziała.
— Robert jest dzielnym chłopcem. — Horst włożył drugiego buta. Buty były dwa numery za duże, co zmuszało go do wciągania trzech par skarpet, choć przez to stopy pociły się i śmierdziały.
— Powinniśmy coś dla niego znaleźć.
— Tak? A co takiego?
— Gumową matę. Może gdzieś w innej chacie. Mogłabym się rozejrzeć — dodała z niewinnym wzrokiem.
— Nie myśl sobie, Jay, że zapomniałem. — Horst uśmiechnął się. — Zabieram cię dzisiaj na polowanie. Tym razem Danny zaopiekuje się domem.
Jay pisnęła z podniecenia i wierzgnęła nogami w powietrzu.
— Cudownie! Dziękuję, ojcze.
Horst zawiązał sznurówki i wstał z łóżka.
— Nie wspominaj dzieciom o statku kosmicznym, Jay. Kiedy nadlecą okręty, zobaczymy potężną flotę. Blask gazów wylotowych zamieni noc w dzień, nie pomylisz tego z niczym innym. Ale na razie nie możemy odbierać im nadziei.
— Rozumiem, ojcze. Jestem od nich mądrzejsza.
Poczochrał jej włosy, a ona udała, że tego nie lubi, wyrywając mu się z rąk.
— No już, dosyć — powiedział. — Najpierw śniadanie. Potem zajmiemy się przygotowaniami do wyprawy.
— Pewnie Russ pojedzie z nami… — wyraziła przypuszczenie ze zbolałą miną.
— Pojedzie. I przestań wreszcie myśleć samolubnie.
Dzieci tymczasem usunęły z podłogi większość posłań. Dwaj chłopcy zamiatali siano, które powyłaziło z sienników. Koniecznie trzeba czymś je zastąpić, pomyślał Horst. Zza otwartych drzwi dobiegał głos Eustice, która krzykliwie pouczała dzieci zagnane do wietrzenia koców.
Horst pomógł wysunąć duży stół na środek izby. W kącie mieszczącym kuchnię uwijała się grupka Andrii, zajęta przyrządzaniem posiłku. W kotle zaczynała właśnie wrzeć woda na herbatę, a na trzech płytach grzejnych dogotowywały się jajka w rondelkach.
Horst raz po raz wznosił w duchu krótkie dziękczynne modły za to, że urządzenia zasilane bateriami słonecznymi działają bez zarzutu. Dzieci, spośród których większość pomagała wcześniej rodzicom w gotowaniu, mogły posługiwać się nimi całkiem bezpiecznie. Potrzebowały tylko paru wskazówek, jak zresztą przy wszystkich pracach, które im Horst przydzielał. Wolał nie myśleć, jak by sobie radzili, gdyby nie znaleźli opuszczonego gospodarstwa.
Po kwadransie ekipa Andrii mogła już podawać śniadanie. Shona przyniosła też kilka potłuczonych jajek, które Horst osobiście usmażył na patelni na zapasowej płycie grzejnej. Za jajecznicą przepadała zwłaszcza Jill, najmłodsza w ich gronie.
Gdy śniadanie wreszcie było gotowe, dzieci ustawiły się w kolejce z garnuszkami, talerzami i kieliszkami na jajka, przechodząc wzdłuż kuchennego blatu, który służył równocześnie za ladę do wydawania posiłków. Przez kilka cudownych chwil w izbie panował spokój, gdy dzieciaki piły, zdzierały skorupki z jajek i z krzywymi minami chrupały suche owsiane suchary, maczając je najpierw w herbacie. Horst przyglądał się swej licznej rodzinie i próbował odegnać od siebie strach przed odpowiedzialnością. Otaczał dzieci nieporównywalnie większą troskliwością niż kiedykolwiek swoich parafian.
Po śniadaniu przychodził czas na mycie. Dwa dodatkowe zbiorniki, które zamocował między krokwiami, zapewniały akurat wystarczającą ilość gorącej wody. Horst uważnie sprawdzał, czy dzieci są czyste i czy przepłukały żelem zęby. Mógł z każdym zamienić parę słów — sprawić, aby poczuły się wyróżnione, chciane, kochane. Miał też okazję zauważyć pierwsze oznaki choroby. Dzieci były wszakże zadziwiająco zdrowe, dotąd zdarzyło się tylko kilka przeziębień i jeden paskudny atak biegunki przed dwoma tygodniami; zawdzięczali go prawdopodobnie słojowi z dżemem, który przywieźli z sąsiedniego gospodarstwa.
Zanosiło się na to, że tego przedpołudnia, gdy wybierze się z Jay na łowy, wszystko w gospodarstwie potoczy się ustalonym rytmem.
Należało wywiesić na sznury wyprane w rzeczce ubrania, dać krowom siana, przygotować lunch, wsypać odmierzoną ilość ziarna do dozowników dla drobiu (tej pracy nigdy jakoś nie dało się wykonać prawidłowo). Kiedy odjeżdżał, dzieci spożywały bogate w proteiny racje żywnościowe z Ziemi: wystarczyło włożyć je na półtorej minuty do kuchenki mikrofalowej i wszystko musiało się udać. Czasem pozwalał którejś z grupek zrywać elwisie z drzew rosnących na skraju dżungli. Dziś jednak nie pozwolił. Pouczył surowo Danny’ego, aby postawił kogoś na warcie i nikogo nie puszczał dalej niż na pięćdziesiąt metrów od chaty. Drapieżne krokolwy z równin rzadko podkradały się do zagród, lecz jego pamięć dydaktyczna podawała przykłady na to, że zwierzęta wałęsające się samotnie po okolicy mogą zagrozić człowiekowi. Chłopiec pokiwał głową z animuszem, zdecydowany nie zawieść pokładanego w nim zaufania.
Mimo to wciąż dręczyły Horsta wątpliwości, kiedy wyprowadzał ze stajni ich jedynego konia. Do tej pory na straży domu zawsze ze spokojnym sercem zostawiał Jay, gdyż dziewczynka była rozwinięta ponad swój wiek. Sam musiał jeździć na polowania, ponieważ pobliski strumień nie obfitował w ryby. Gdyby poprzestali na żywności zmagazynowanej w sypialni, wyczerpałaby się po dziesięciu dniach. Służyła głównie jako uzupełnienie mięsa upolowanej zwierzyny i żywności przechowywanej w zamrażalniku, a także na wypadek gdyby nagle zachorował.
Jay zasłużyła sobie na przerwę w żmudnych obowiązkach, właściwie to ani razu jeszcze nie opuściła gospodarstwa. Oprócz dziewczynki Horst zabrał ze sobą jeszcze dwójkę dzieciaków: Millsa, energicznego ośmiolatka z osady Schuster, oraz Russa, siedmiolatka, który po prostu nie chciał się z nim rozstawać. Raz tylko, gdy Horst wyruszył bez niego na łowy, chłopiec pobiegł samotnie na sawannę i potem musieli go szukać przez całe popołudnie.
Jay uśmiechała się radośnie, machała rękami i próbowała pocieszyć zazdrosnych przyjaciół, kiedy odjeżdżali. Już po chwili trawa na sawannie sięgała im znacznie powyżej kolan. Tego dnia Horst polecił Jay włożyć długie spodnie zamiast tradycyjnych szortów.
Słońce wspinało się szybko na niebo, nad rozkołysanymi źdźbłami zaczął unosić się gęsty opar mgły. Widoczność zmalała do niespełna kilometra.
— Tu jest bardziej parno niż nad Juliffe w Durringham! — wykrzyknęła Jay, próbując ręką odpędzić mgłę sprzed twarzy.
— Nie martw się — odparł Horst. — Niedługo pewnie spadnie deszcz.
— Wątpię.
Obejrzał się na nią: maszerowała po jego śladach wyciśniętych w twardej trawie. Jasne oczka spoglądały nań łobuzersko spod ronda sfatygowanego filcowego kapelusza.
— A to czemu? Na Lalonde zawsze pada.
— Wcale nie. Nigdy za dnia.
— Jak to?
— Nie zauważyłeś? Przecież teraz pada tylko wieczorem.
Horst słuchał tego ze zdumieniem. Już miał ją zganić za wygadywanie głupstw. A jednak… nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatnio uciekał pod dach, chroniąc się przed gwałtowną ulewą. Tydzień temu? Dziesięć dni? Miał nieprzyjemne wrażenie, że nawet więcej.
— Jakoś nie zauważyłem — odrzekł pojednawczym tonem.