Выбрать главу

— Nie szkodzi, tyle miałeś na głowie.

— Święta prawda. — Wesoły nastrój prysł bezpowrotnie.

Powinienem był to zauważyć, wymawiał sobie w duchu. Kto by jednak doszukiwał się czegoś podejrzanego w pogodzie? Mimo to czuł, że sprawa jest poważna, choć nie wiedział dlaczego. Wszak nie można ot, tak sobie zmienić pogody.

Horst przestrzegał jednej zasady: przebywał poza domem najwyżej cztery godziny. W tym czasie mógł odwiedzić siedem opuszczonych gospodarstw (osiem, jeśli liczyć zgliszcza chaty Skibbowów), a także ustrzelić danderila lub kilka pnączaków. Raz upolował zdziczałą świnię, dzięki czemu przez tydzień obżerali się szynką i bekonem. Nigdy w życiu nie jadł mięsa z takim apetytem; to pochodzące z ziemskich zwierząt było wręcz ambrozją w porównaniu z żylastym i mdłym w smaku mięsem tutejszej zwierzyny.

W dość dokładnie przetrząśniętych chatach nie zostało wiele cennych rzeczy. Zamierzał odwiedzić je jeszcze ze dwa razy, a potem już do nich nie wracać. Otrząsnął się z tych myśli, zanim zaduma przerodziła się w melancholię. Po cóż tam wracać, skoro przybędzie wojsko? I nie daj sobie wmówić, że tak się nie stanie!

Jay zrównała się z nim w podskokach i wydłużyła krok, aby nie zostać znów z tyłu. Uśmiechnęła się do niego z ukosa, po czym z błogim zadowoleniem wbiła spojrzenie w horyzont.

Horst wyraźnie się odprężył. Mając ją tak blisko siebie, doznawał uczucia, jakby właśnie minęła ciemna, straszna noc. Kiedy odciągał ją od Ruth i Gaela Jacksona, szamotała się i krzyczała. Prowadząc ją środkiem wioski w stronę dżungli, tylko raz obejrzał się za siebie. Wszystko wtedy zobaczył, całą okolicę w świetle ognia, który pożerał ich przytulną, spokojną wioseczkę, burząc nadzieje na lep» szą przyszłość równie szybko, jak deszcz rozpuszczający zamki z błota budowane przez dzieci nad rzeką. Szły na nich zastępy szatana. Z głębokiego cienia wyłaniały się wciąż nowe postacie, wkraczając w pomarańczowy blask pożarów — istoty, których nie wymyśliłby nawet Dante w swych najdzikszych rojeniach. Powietrze rozdzierał histeryczny wrzask osaczonych wieśniaków.

Horst nie pozwolił Jay oglądać się na domy, nawet kiedy dotarli do lasu. Wiedział, że czekanie na powrót drużyny myśliwych byłoby czystym szaleństwem. Strzelby laserowe nie mogły powstrzymać potwornych legionów, które Lucyfer w swym gniewie wypuścił na świat.

Zaszli daleko w głąb dżungli, kiedy przerażona Jay upadła z wyczerpania. Świt zastał ich tulących się w korzeniach drzewa kaltukowego; trzęśli się z zimna, zmoczeni ulewnym deszczem, który padał w nocy. Potem podkradli się z powrotem do Aberdale i ukryli w gąszczu okalającym polanę, skąd mogli przyjrzeć się wsi… która żyła niejako w uśpieniu.

Po wielu zabudowaniach pozostały zgliszcza. Przechodzący obok ludzie nie zwracali na nie żadnej uwagi. Ludzie znani Horstowi, należący do jego owczarni, którzy powinni być wstrząśnięci rozmiarami zniszczenia. I wtedy zrozumiał, że szatan zwyciężył, demony opętały osadników. To, co zobaczył podczas ceremonii zesłańców, tutaj musiało powtórzyć się wiele razy.

„Gdzie mama?” — spytała Jay, zgnębiona.

„Nie mam pojęcia” — odparł szczerze.

We wsi powinno być więcej ludzi: mieszkało ich tu pięciuset, a zostało pięćdziesięciu, może siedemdziesięciu. Zachowywali się, jakby nie widzieli przed sobą żadnego celu: spacerowali wolnym krokiem, rozglądali się w przytępionym zdumieniu, milczeli.

Jedynie dzieci stanowiły wyjątek. Z krzykiem i płaczem biegały wokół otępiałych, powłóczących nogami dorosłych. Były ignorowane, a czasem nawet bite za swą natarczywość. Ich zrozpaczone głosy dobiegały do kryjówki Horsta, zadając mu dodatkową udrękę. Patrzył, jak mała Shona próbuje desperacko nawiązać z matką rozmowę. Chciała ją zatrzymać, uparcie czepiała się spodni. Przez chwilę wyglądało na to, że dopięła swego. Matka odwróciła się. „Mamusiu!” — pisnęła Shona, lecz kobieta uniosła rękę i bluznęła z palców białym ogniem, który trafił dziewczynkę prosto w twarz.

Kiedy upadła jak kłoda, bez jęku, Horst wzdrygnął się i odruchowo przeżegnał. Wtem złość go porwała na własne tchórzostwo.

Wstał i wyszedł jawnie spomiędzy drzew.

„Ojcze! — zawołała za nim Jay. — Ojcze, nie idź!”

Nie zwracał na nią uwagi. W świecie stojącym na głowie jedno więcej wariactwo nie zrobi przecież różnicy. Dawno temu przysiągł Chrystusowi wierność, która teraz nabierała zupełnie nowego znaczenia. Leżało przed nim cierpiące dziecko. Ojciec Elwes miał już dość krycia się i uciekania przed konfrontacjami.

Kilku wieśniaków przystanęło, gdy maszerował do wioski, a obok biegła Jay. Horst gardził nimi, byli niczym skorupy. Łaska uświęcająca została wyparta z ich ciał. Był o tym przekonany; zauważył w sobie nowy dar wiedzy. Sześciu czy siedmiu osadników stanęło w luźnej grupce między nim a Shoną. Rozpoznał ich twarze, ale nie dusze.

Jedna z kobiet, Brigitte Hearn, która nigdy nie uczęszczała regularnie do kościoła, roześmiała się i uniosła rękę. Spomiędzy rozpostartych palców wyskoczyła kula białego ognia i pomknęła w jego kierunku. Jay krzyknęła, lecz Horst stał z niezmąconym spokojem i kamiennym obliczem. Parę metrów przed nim kula zaczęła pękać, pęcznieć i przygasać. Gdy dotknęła go i wybuchła z trzaskiem, piekące igły pola elektrycznego wgryzły się w jego brudną bluzę.

Poczuł na brzuchu ukłucia jak od żądeł szerszeni, lecz nie okazał słabości przed półkolem obserwujących go ludzi.

„A wiecie, co to jest?! — zagrzmiał. Uniósł zawieszony na szyi srebrny krucyfiks, poplamiony i zabłocony, którym zaczął wywijać, niby orężem, przed Brigitte Hearn. — Jestem sługą Pana, jak ty jesteś służebnicą diabła. Jestem posłuszny woli mego Pana, więc usuń się na bok!”

Strach zagościł na twarzy kobiety, gdy wymierzył krzyżyk w jej stronę.

„Nie służę… — powiedziała niepewnie. — Nie służę diabłu.

Nikt z nas mu nie służy”.

„W takim razie odsuńcie się, ta dziewczynka jest ciężko ranna”.

Brigitte Heam zerknęła przez ramię, po czym odstąpiła kilka kroków w bok. Pozostali rozdzielili się pośpiesznie z widocznym niepokojem, a dwóch nawet odeszło. Horst skinął na Jay, żeby za nim poszła, i zbliżył się do leżącej dziewczynki. Skrzywił się, widząc czarną, osmaloną skórę. Wyczuł rozszalałe tętno. Podejrzewał, że doznała wstrząsu. Wziął ją w ramiona i ruszył do kościoła.

„Musiałam wrócić — rzuciła Brigitte Hearn za odchodzącym Horstem. — Ty nawet nie wiesz, jak to wygląda. Musiałam”.

„Jak co wygląda?” — zapytał niecierpliwie.

„Śmierć”.

Horst zadrżał, omal się nie zatrzymał. Jay obejrzała się z przestrachem na kobietę.

„Czterysta lat temu! — zawołała Brigitte zdławionym głosem.

— Umarłam czterysta lat temu! Czterysta lat pustki!”

Horst wpadł do małej lecznicy na zapleczu kościółka i ułożył Shonę na drewnianym stole, na którym najczęściej dokonywał oględzin swych pacjentów. Porwał z półki medyczny blok procesorowy i przyłożył do karku dziewczynki podkładkę czujnika. Gdy podał procesorowi opis obrażeń, wyświetliły się odczyty reakcji biochemicznych organizmu. Horst zapoznał się z wynikami i zaaplikował dziecku środek uspokajający, a następnie zaczął rozpylać nad ranami mieszaninę środków przeciwbólowych i odkażających.

„Jay — powiedział cicho. — Idź do mojego pokoju, tam znajdziesz na szafce plecak. Schowaj do niego wszystkie paczki z zakonserwowaną żywnością, jakie wpadną ci w ręce, potem namiot, w którym dawniej spałem, i cokolwiek wyda ci się przydatne na biwaku w dżungli: nożyk rozszczepieniowy, grzejnik przenośny i tego typu rzeczy. Tylko zostaw trochę miejsca dla moich przyborów medycznych. Aha, i będzie mi potrzebna druga para butów”.