Выбрать главу

„To my już tu nie wrócimy?”

„Nie”.

„Wyruszamy do Durringham?”

„Nie wiem jeszcze. Na pewno nie od razu”.

„Mogę zabrać Drusillę?”

„To chyba nie najlepszy pomysł. Tu będzie jej lepiej, po co ma cierpieć niewygody w dżungli?”

„W porządku, rozumiem”.

Słyszał, jak Jay krząta się po sąsiednim pokoju, gdy zajmował się Shoną. Nos dziewczynki był spalony prawie do kości, a blok procesorowy informował, że jedna siatkówka została uszkodzona.

Nie po raz pierwszy doskwierał mu brak nanonicznych pakietów opatrunkowych; Kościół by chyba nie zbankrutował, gdyby zaopatrzył go w dostateczną ich ilość.

Z największą ostrożnością usunął obumarłą skórę ze spieczonej twarzy Shony, pokrywając rany cienką warstwą pianki kortykosterydowej, aby złagodzić stan zapalny. Owijał właśnie głowę grubym okładem nabłonkowym, wziętym z gwałtownie kurczących się zapasów, kiedy wróciła Jay z fachowo spakowanym plecakiem. Nie zapomniała nawet o zwinięciu jego śpiwora.

„Mam też coś dla siebie” — powiedziała, pokazując mu pękaty chlebak.

„Spisałaś się na medal. Tylko żeby ten chlebak nie był zbyt ciężki, bo możesz dźwigać go daleko”.

„Jest lekki, ojcze”.

Ktoś zapukał nieśmiało w futrynę drzwi. Jay cofnęła się do kąta lecznicy.

„Ojciec Horst? — Brigitte Hearn wściubiła głowę do środka. — Ojcze, oni ciebie tu nie chcą. Mówią, że cię zabiją, że nie zdołasz obronić się przed wszystkimi naraz”.

„Wiem, już idziemy”.

„Ach tak”.

„Pozwolą nam odejść?”

Przełknęła ślinę i obejrzała się za siebie.

„Tak mi się wydaje. Nie szukają zwady. Nie z tobą, nie z księdzem”.

Horst wysunął szufladki z drewnianej szafki pod ścianą i zaczął wkładać do plecaka lekarstwa i przyrządy medyczne.

„Kim ty jesteś?” — zapytał.

„Sama nie wiem” — odparła żałośnie.

„Mówiłaś, że umarłaś”.

„Tak”.

„Jak się nazywasz?”

„Ingrid Veenkamp. Mieszkałam na Bielefeldzie w pierwszym stadium jego zasiedlania. Nie różnił się bardzo od Lalonde. — Obdarzyła Jay mglistym uśmiechem. — Miałam dwie urocze córki, podobne do ciebie”.

„Gdzie jest teraz Brigitte Hearn?”

„Tutaj, we mnie. Czuję ją. Jest dla mnie jak sen”.

„A więc opętanie” — mruknął Horst.

„Nie”.

„Tak! Widziałem czerwonego demona. Byłem świadkiem ceremonii, bezeceństwa, jakiego dopuścił się Quinn Dexter, żeby was tu przywołać”.

„Nie jestem demonem — upierała się kobieta. — Kiedyś żyłam.

Jestem człowiekiem”.

„Już nie. Opuść ciało, które sobie przywłaszczyłaś. Brigitte Hearn ma prawo do własnego życia”.

„Nie mogę! Nie zamierzam tam wracać. Wszędzie, byle nie tam”.

Horst próbował opanować drżenie dłoni. Święty Tomasz musiał czuć się tak samo, pomyślał. Uczeń wątpił w powrót Pana, gdy pełen buty i arogancji nie chciał dać wiary, póki nie zobaczył na jego rękach śladów po gwoździach.

„Uwierz, że Jezus jest Chrystusem, Synem Boga, abyś wierząc, miała żywot w imieniu jego” — wyszeptał.

Brigitte — czy też Ingrid — pochyliła głowę.

Horst zadał wtedy pytanie, które nie powinno było nigdy paść z jego ust:

„Dokąd wracać? Dokąd, o przeklęta?”

„Nigdzie. Nic tam dla nas nie ma. Słyszysz? Nic!”

„Kłamiesz”.

„Nic tam nie ma oprócz pustki. Przykro mi. — Zaczerpnęła powietrza, próbując przywołać resztki godności osobistej. — Idźcie, nie macie czasu do stracenia. Oni zaraz tu będą”.

Horst zakrył komorę plecaka i nacisnął zatrzask.

„Co z resztą mieszkańców wioski?”

„Poszli łowić świeże ciała dla innych dusz uwięzionych w zaświatach. To ich nadrzędna misja. Ja jakoś nie jestem do tego zdolna, podobnie jak ci, co zostali w Aberdale. Ale ty się strzeż, ojcze.

Chociaż twój duch jest silny, nikomu z nas się nie oprzesz”.

„Chcą opętać następnych ludzi?”

„Tak”.

„Po co?”

„Razem jesteśmy potęgą. Razem zdołamy zmienić to, co nas otacza. Zniszczymy śmierć, ojcze. Powołamy do istnienia wieczność. Na tej planecie, a może i w całej Konfederacji. Jaka jestem, taka zostanę już na zawsze, bez strachu przed starością, przed zmianami. Znowu żyję i nie zrezygnuję z tego”.

„To szaleństwo”.

„Nie, to cud. Fenomen”.

Horst założył plecak na ramiona i podniósł Shonę. Wokół kościoła zbierali się dorośli. Zszedł po schodkach, udając, że ich nie dostrzega. Jay nie odstępowała go na krok. Wszyscy gapili się na niego, lecz nikt się nie poruszył. Horst skręcił w stronę dżungli.

Z lekkim zdziwieniem zauważył, że Ingrid Veenkamp postanowiła go odprowadzić.

„A nie mówiłam? — powiedziała. — Brakuje im ikry. Będziecie bezpieczniejsi w moim towarzystwie. Oni wiedzą, że mogę im się oprzeć”.

„Zrobiłabyś to?”

„Być może. Ze względu na dziecko. Ale chyba się nie przekonamy”.

„Proszę pani — odezwała się Jay. — Gdzie jest moja mama?”

„Razem z innymi, tymi naprawdę niebezpiecznymi. Lepiej jej nie szukaj, ona nie jest już twoją matką. Rozumiesz?”

„Tak” — wydukała dziewczynka.

„Jeszcze ją odzyskamy, Jay — rzekł Horst. — Obiecuję, że kiedyś nam się uda”.

„Tyle w tobie wiary…” — stwierdziła Ingrid Veenkamp.

Zrazu sądził, że pokpiwa z niego, lecz na twarzy nie miała cienia uśmiechu.

„Co z resztą dzieci? — spytał. — Dlaczego nie są opętane?”

„Ponieważ są dziećmi. Któż chciałby żyć w tak małym i kruchym ciele, skoro jest tylu dorosłych do zdobycia? Całe miliony na tej jednej planecie”.

Weszli na pola, gdzie rozmiękła gleba lgnęła do butów Horsta wielkimi, ciężkimi grudami. Brzemię Shony i plecaka wciskało go w ziemię; nie był nawet pewien, czy zdoła dotrzeć do drzew rosnących na obrzeżu lasu. Krople potu spływały mu po czole z wysiłku.

„Poślij za mną dzieci — sapnął. — Są głodne i wystraszone. Zaopiekuję się nimi”.

„Czyżbyś chciał, ojcze, odgrywać Szczurołapa z Hameln? Nie wiadomo jeszcze, czy doczekasz zmierzchu”.

„Możesz sobie szydzić do woli, ale nie zapomnij ich przysłać.

Znajdą mnie, bo Bóg wie, że nie dam rady podróżować szybko i daleko”.

Skinęła lekko głową.

„Powiem im”.

Horst zagłębił się w puszczę chwiejnym krokiem. Obok maszerowała Jay; wielki chlebak obijał jej się o nogi. Zdołali przebyć jeszcze pięćdziesiąt metrów wśród nieprzyjaznych pnączy i krzaków, zanim Horst padł na kolana zdyszany i obolały, z twarzą czerwoną i rozpaloną.

„Nic ci nie jest, ojcze?” — zapytała Jay z niepokojem.

„Nie, nic. Po prostu musimy robić częściej odpoczynek. Sądzę, że na razie nic nam nie grozi”.

Rozpięła zatrzask chlebaka.

„Zabrałam twój termos. Myślałam, że się przyda. Wlałam witaminizowany sok pomarańczowy, który miałeś w pokoju”.

„Jay, jesteś szczerozłotym aniołem”. — Wziął termos i pociągnął głęboki łyk. Jay nastawiła tak niską temperaturę, że miał wrażenie, jakby pił roztopiony śnieg.

Wtem usłyszeli, jak ktoś przeciska się za nimi przez gęstwinę.

Odwrócili głowy. Zjawili się Russ z Andrią, pierwsze z dzieci.