Выбрать главу
* * *

Jay nie przypuszczała, że marsz przez sawannę okaże się taki męczący. Mimo to czuła się świetnie poza domem, nawet jeśli ta przyjemność miała trwać tylko parę godzin. Marzyła również, aby dosiąść konia, chociaż nie zamierzała prosić o to ojca Horsta w obecności chłopców.

Po czterdziestu minutach dotarli do opuszczonego gospodarstwa rodziny Ruttanów. Deszcze i wiatry odcisnęły swe piętno na zaniedbanym domostwie. Drzwi, których nie domknięto, roztrzaskane wiatrem, leżały teraz na niewielkim ganku. Bałagan powiększyły jakieś zwierzęta, być może sejasy, które kiedyś urządziły sobie w środku legowisko.

Jay wraz z chłopcami czekała na dworze, kiedy Horst z myśliwską strzelbą laserową badał trzy izby. Porzucona chata wydawała się nieziemsko cicha w porównaniu z rwetesem panującym w ich własnym domu.

Raptem Jay usłyszała odległy grzmot. Podniosła spojrzenie, wypatrując śladów nadchodzącej burzy, lecz niebo było nieskazitelnie błękitne. Hałas się nasilał, wyraźnie od strony zachodniej.

Ojciec Horst wyszedł z chaty z drewnianym krzesłem w ręku.

— To mi przypomina kosmolot — powiedział.

Brudne szyby grzechotały w ramach. Jay pośpiesznie przeczesała wzrokiem nieboskłon, gdy dźwięk wreszcie zaczął słabnąć. Nie zdołała nic zobaczyć, kosmolot mknął zbyt wysoko. Spojrzała z tęsknotą na odległe góry na południu. Pewnie poleciał do osad Tyrataków, pomyślała.

— Pokręćcie się trochę po kątach — rzekł Horst. — Może znajdziecie coś pożytecznego. Nie zapomnijcie też zajrzeć do stodoły.

Ja wejdę na górę pozrywać moduły baterii słonecznych. — Podstawił sobie krzesło, stanął na nim i wspiął się na dach.

W chacie było pustawo; płaty zielonego grzyba zdobywały sobie przyczółki w szczelinach podłogi, a na wilgotnych materacach rozsiadła się zielonkawa pleśń. Jay wyciągnęła spod łóżka dwa gliniane dzbanki, a w skrzyni pod kuchenną ławą Russ znalazł kilka koszul.

— Coś z nich będzie, tylko trzeba je uprać — zawyrokowała Jay, przyjrzawszy się poplamionemu, cuchnącemu odzieniu.

Bardziej poszczęściło im się w stodole. Znaleźli dwa worki z koncentratem proteinowym w formie ciastek, którymi karmiło się młode zwierzęta obudzone ze stanu hibernacji. Mills za stosem starych skrzyń wyszperał ręczną piłę z ostrzem rozszczepieniowym.

— Świetna robota! — pochwalił ich Horst po zejściu z dachu.

— A patrzcie, co ja mam: wszystkie trzy moduły! Teraz będziemy grzać wodę dwa razy krócej.

Jay zwinęła w rulon baterie słoneczne, a Horst przytroczył worki do końskiego siodła.

Łyknęli jeszcze zimnego soku, po czym ruszyli w dalszą drogę.

Jay cieszyła się swoim kapeluszem. Słońce piekło ją niemiłosiernie w plecy i ramiona, rozpalone powietrze drżało i falowało. Nigdy nie przypuszczała, że zatęskni za deszczem.

Przed dotarciem do gospodarstwa Soebergów należało przeprawić się przez rzekę. Na szczęście nie miała nawet metra głębokości, choć piętnaście szerokości. Rwąca, spływająca z gór woda kluczyła szerokimi hakami wśród łagodnych wzniesień sawanny. Na dnie zalegały gładkie, okrągłe otoczaki, na powierzchni natomiast pływały śnieżne lilie o długich, falujących liściach. Tu i ówdzie podskakiwały pąki kwiatowe wielkości ludzkiej głowy, które zaczynały już pękać.

Jay i Horst ściągnęli buty i zaczęli brodzić w rzece, trzymając się jak najbliżej końskiego boku. Cudownie rzeźwiąca woda wywoływała w stopach miłe odrętwienie. Nietrudno było wyobrazić sobie, że spływa prosto z ośnieżonych szczytów; Jay nie zdziwiłaby się nawet na widok błyskających na dnie samorodków złota. Po wyjściu na brzeg usiadła na chwilę i wysuszyła nogi, doznając wrażenia, jakby za jednym zamachem mogła przemierzyć sto kilometrów. Gdy wspinali się na skarpę, nadal czuła na skórze przyjemne łaskotanie.

Maszerowali tak już dziesięć minut, kiedy Horst przystanął i podniósł rękę.

— Mills, Russ, złaźcie z konia! — nakazał cicho, lecz stanowczo.

Ton jego głosu sprawił, że zimne mrowie przeszło Jay po plecach.

— Co tam widać? — spytała.

— Gospodarstwo Soebergów. Chyba…

Wyjrzała ponad czubkami kołyszących się źdźbeł. W dali, na tle rozmytego widnokręgu, lśnił biały kształt, aczkolwiek rozgrzane powietrze pogarszało widoczność.

Horst wydobył z kieszeni modulator obrazu: zakrzywiony pasek z czarnego kompozytu, który nakładało się na oczy. Czas jakiś lustrował okolicę z palcem na regulatorze powiększenia.

— Oni wracają — mruknął pod nosem.

— Mogę popatrzeć?

Wręczył jej urządzenie. Było duże i dość ciężkie; poczuła delikatne ukłucie, kiedy brzegi przylgnęły do skóry.

Wydało jej się, że patrzy na jakieś przedstawienie teatralne, wyświetlane przez projektor AV. Pośrodku sawanny stał śliczny, staroświecki trzypiętrowy dworek, otoczony szerokimi pasami zadbanych trawników. Ściany z białego kamienia, dach pokryty szarym łupkiem, wielkie okna wykuszowe. W portyku stała grupka ludzi.

— Jak oni to zrobili? — zapytała dziewczynka, bardziej zaciekawiona niż przestraszona.

— W zamian za duszę szatan proponuje obfitość materialnych darów. Pamiętaj jednak, że nie wolno z nim iść na ugodę.

— Ale Ingrid Veenkamp powiedziała…

— Pamiętam, co powiedziała. — Zdjął jej szybko z twarzy modulator, aż zmrużyła oczy. — Potępiona dusza: nie wie, co robi.

Niech Bóg się nad nią zmiłuje.

— Czy zabiorą nam chatę?

— Wątpię, skoro potrafią w tydzień zbudować to, co tutaj widzisz. — Westchnął i po raz ostatni spojrzał na pałacyk. — Chodźmy już, może wytropimy gdzieś milutkiego, tłustego danderila. Jeśli wcześnie wrócimy, zmielę mięso i będziecie dziś jedli hamburgery. Co wy na to?

— Hura! — uradowali się chłopcy, szczerząc zęby.

Odwrócili się i ruszyli w drogę powrotną przez spieczoną w słońcu sawannę.

* * *

Kelven Solanki wleciał przez otwarty luk na mostek „Arikary”.

Nie widział dotąd na okręcie wojennym równie przestronnej kabiny jak ta z szarozielonego kompozytu. Zmieścić się tu musiała nie tylko załoga, ale i dwudziestoosobowy sztab dowodzenia eskadrą z admirałem na czele. Obecnie większość foteli była pusta. Okręt flagowy parkował na orbicie Takfu, największego gazowego olbrzyma w systemie gwiezdnym Rosenheima. Uzupełniał paliwo.

Komandor Mircea Kroeber leżał wyciągnięty na fotelu, nadzorując wraz z trzema innymi członkami załogi przebieg tankowania.

Gdy „Ilex” zacumował do olbrzymiego okrętu flagowego, Kelven zobaczył zbiornikowiec kriogeniczny: zbiór kulistych cystern rozmieszczonych przed członem napędu rakietowego, otoczony panelami termozrzutu sterczącymi niczym skrzydła wielkiego zmutowanego motyla.

Eskadra złożona z dwudziestu pięciu jednostek czekała w szyku wokół „Arikary”. Tutaj, pięćset kilometrów od habitatu edenistów Uhewy, uzupełniała zapasy paliwa i artykułów konsumpcyjnych. Było to tylko jedno z bezzwłocznych działań, jakie przed dziesięcioma godzinami wymusiło przybycie „Ilexa”. Rząd Rosenheima polecił zaostrzyć odprawę celną pasażerów i załóg statków kosmicznych wybierających się z wizytą na powierzchnię planety.

Aby nie prześliznął się Laton, wszyscy musieli przechodzić teraz szczegółową kontrolę, przez co w stacjach portowych na niskiej orbicie tworzyły się długie kolejki. Osiedla asteroidalne prędko poszły za tym przykładem. Powoływano do służby oficerów rezerwy, a przebywające w układzie jednostki 7. Floty postawiono w stan gotowości bojowej na równi z okrętami sił obronnych Rosenheima.