Выбрать главу

Bywało, że Kelven czuł się jak nosiciel zarazy — paniki, którą rozprzestrzenia w Konfederacji.

Kontradmirał Meredith Saldana, przytwierdzony podeszwami do czepników pokładu, pochylał się nad konsoletą w głównej sekcji mostka. Miał na sobie zwyczajny mundur lotniczy, który jednak leżał na nim wyjątkowo elegancko, tym bardziej że na ramieniu błyszczały złociste tasiemki. Towarzyszyło mu dwóch oficerów sztabowych. Kolumna jednego z projektorów AV na konsolecie emitowała laserowe błyski niskiej częstotliwości. Kiedy Kelven Solanki skupił na nich wzrok, ujrzał rozpadającego się Jantrita.

Meredith Saldana datawizyjnie wyłączył urządzenie, gdy Kelven umieścił stopy na czepniku. Kontradmirał był od niego wyższy o sześć centymetrów, a postawę miał bardziej władczą niż naczelny admirał. Czyżby Saldanowie wszczepiali sobie geny odpowiadające za dostojeństwo?

— Komandor Kelven Solanki melduje się na rozkaz, sir.

Meredith Saldana przeszył go chłodnym spojrzeniem.

— Ma pan być moim doradcą podczas operacji na Lalonde?

— Tak, sir.

— Świeżo po promocji, komandorze?

— Tak, sir.

— To się rzuca w oczy.

— Przywożę fleks od naczelnego admirała, sir.

Meredith Saldana z pewnym ociąganiem wziął czarny dysk wielkości monety.

— Sam nie wiem, co jest gorsze: bzdurne ceremonialne loty i trzymiesięczne ćwiczenia z machania chorągiewkami w systemie Omuty czy też operacja militarna, w czasie której możemy zostać ostrzelani przez nieznanego wroga.

— Mieszkańcy Lalonde czekają na pomoc, sir.

— Aż tak źle z nimi?

— Tak, sir.

— Chyba już czas, żebym zapoznał się z tym fleksem, prawda?

Ze Sztabu Floty mam na razie tylko wiadomość o pojawieniu się Latona i rozkazy natychmiastowego wszczęcia działań militarnych.

— Znajdzie pan tu szczegółowy opis sytuacji, sir.

— Doskonale. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za osiem godzin ruszymy ku Lalonde. Wcieliłem do eskadry trzy dodatkowe jastrzębie do zadań koordynacyjnych i akcji zaczepnych.

Kod operacji upoważnia mnie do zarekwirowania niemal każdego urządzenia technicznego będącego własnością Floty w tym układzie. Czy pańskim zdaniem będziemy jeszcze czegoś potrzebować?

— Nie, sir. Ale będzie pan miał cztery dodatkowe jastrzębie.

Również „Ilex” został przydzielony do eskadry.

— Nigdy dosyć jastrzębi — rzekł Meredith lekkim tonem. Nie doczekał się odpowiedzi młodego oficera. — Do dzieła, komandorze. Niech pan znajdzie sobie kajutę i rozgości się na okręcie. Stawi się pan u mnie na godzinę przed odlotem, ponieważ chcę usłyszeć z pierwszej ręki, czego możemy się spodziewać. Zawsze to dobrze posłuchać rady człowieka, który wie o wszystkim z doświadczenia.

Tymczasem proponuję krótką drzemkę, bo wygląda na to, że długo pan nie spał.

— Tak, sir. Dziękuję, sir.

Kelven wykręcił stopy z czepnika i odbił się w stronę wyjścia.

Meredith Saldana obserwował, jak młody oficer manewruje w powietrzu, nie dotykając brzegów luku przejściowego. Komandor Solanki sprawiał wrażenie człowieka bardzo spiętego. W sumie też byłbym taki na jego miejscu, pomyślał kontradmirał. Ze złowieszczym przeczuciem przyjrzał się fleksowi, po czym umieścił go w odtwarzaczu fotela, aby dowiedzieć się, z czym przyjdzie mu się zmierzyć.

* * *

Horst zawsze z przyjemnością wracał do domu, aby powitać swoich małych rozrabiaków; bo cokolwiek o nich powiedzieć, nadal były to dzieci. W dodatku miały za sobą straszne przeżycia.

Właściwie to nie powinny zostawać bez opieki; gdyby tylko od niego to zależało, nigdy by się z nimi nie rozstawał. Niestety, względy natury praktycznej zmuszały go do wypraw łowieckich i przeszukiwania opuszczonych domostw; na szczęście podczas jego nieobecności nie zdarzyło się żadne nieszczęście. Jednakże tym razem, po natknięciu się na opętanych w gospodarstwie Soebergów, w drodze powrotnej naglił do pośpiechu, zatrzymując się jedynie w celu zabicia danderila. Całe zastępy myśli przewalały się przez jego głowę, a wśród nich natarczywe pytanie: a nuż coś się stało?

Kiedy zatrzymał się na szczycie niewielkiego wzniesienia i w odległości sześciuset metrów dostrzegł znajomy kształt drewnianej chaty, a wokół niej bawiące się dzieci, doznał niewysłowionej ulgi. Podziękował w duchu Bogu.

Zwolnił teraz, żeby Jay mogła odsapnąć. Przepocona niebieska bluzeczka lepiła się do jej szczupłego ciała. Coraz trudniejszy do zniesienia upał przegnał do lasu nawet wytrzymałe gniazdółki.

Również zastrzelony danderil chronił się w cieniu jednego z nielicznych na sawannie drzew.

Horst spojrzał zmrużonymi oczyma na niemiłosierne niebo. Nie chcą chyba spalić świata na popiół? Teraz mają formę, przywłaszczone ciała, a więc i fizyczne potrzeby, żądze, ułomności.

Skierował uwagę na pomocny horyzont. Nad dżunglą wisiała zwiewna różowa mgiełka, rozmywając krechę na styku nieba i ziemi — niczym brzask jutrzenki odbity w morskiej toni. Im bardziej skupiał na niej wzrok, tym mniej wyraźna się stawała.

Nie wierzył, że mają do czynienia z rzadko spotykanym zjawiskiem meteorologicznym. Raczej złą wróżbą. Jego nastrój, i tak już popsuty widokiem domu Soebergów, jeszcze bardziej się pogorszył.

Tyle dziwnych rzeczy naraz. Niegodziwe zamiary, jakie chcą tu zrealizować, muszą być już bliskie spełnienia.

Znajdowali się sto metrów od chaty, kiedy zauważyły ich dzieci.

Zgraja małych postaci z Dannym na czele rzuciła się na przełaj przez trawę. Wokół nich biegały psy, poszczekując głośno.

— Freya jest z nami! — darł się Danny. — Freya jest z nami, ojcze! Czy to nie cudowne?

Dzieci lgnęły do niego, krzyczały rozochocone i śmiały się radośnie, a on je w zamian głaskał i przytulał. Czas jakiś rozkoszował się tą chwilą: oto powracał w chwale bohatera, rycerz bez skazy i święty Mikołaj w jednej osobie. Tak wiele od niego oczekiwały.

— Co znalazłeś w chatach, ojcze?

— Szybko ci dziś poszło.

— Proszę, ojcze, niech Barnaby odda mi blok do nauki czytania.

— Było jeszcze trochę czekolady?

— Znalazłeś dla mnie buty?

— Obiecałeś, że poszukasz fleksów z bajkami.

Horst zaprowadził konia pod chatę w otoczeniu rozszczebiotanej i pełnej energii dzieciarni. Russ i Mills zsunęli się z siodła, żeby pogadać z kolegami.

— Kiedy przyszła Freya? — zapytał Horst Danny’ego.

Pamiętał tę ciemnowłosą dziewczynkę z Aberdale, ośmioletnią Freyę Chester, której rodzice przywieźli ze sobą mnóstwo rozmaitych drzew owocowych. Sad należący do Kerry Chester zawsze należał we wsi do najlepiej zadbanych.

— Jakieś dziesięć minut temu — odparł chłopiec. — Fajnie, prawda?

— Tak, na pewno.

Rzecz była jednak sama w sobie dziwna. Dziewczynce udało się przeżyć niewiarygodnie długo. Większość dzieci zebrała się przy nim w pierwszych dwóch tygodniach, kiedy biwakował na polance odległej o kilometr od Aberdale. Pięcioro przyszło pieszo z Schuster. Powiedziały, że w drodze towarzyszyła im pewna kobieta (należało się spodziewać, że Ingrid Veenkamp). Kilkoro innych, tych najmłodszych, sam odnalazł, gdy błąkały się bez celu po dżungli.

On i Jay regularnie krążyli wokół wsi w nadziei na odnalezienie nowych dzieci. Lecz na każde uratowane w wyobraźni Horsta przypadało dziesięcioro zagubionych w dzikich leśnych ostępach, tropionych przez sejasy i wolno umierających z głodu.