Na jedną przerażającą chwilę demon jednak powrócił. Freya przeszyła Horsta tak wściekłym spojrzeniem, że cofnął się przed siłą jej złej woli.
— Nigdy cię nie zapomnę, księże — wycharczała przez zwinięte usta. — Przez całą wieczność będę o tobie pamiętać.
Niewidzialne dłonie, paluszki maleńkie jak u noworodka, namacały jego gardło. Ostre paznokcie przeorały ciało wokół grdyki, zadając krwawiące rany. Horst uniósł wysoko krzyżyk z niezłomnym przekonaniem, że symbol Chrystusa zatriumfuje.
Freya ryknęła jeszcze gniewnie, a potem demoniczny duch odstąpił od dziewczynki. Towarzyszył temu nieprzyjemny podmuch arktycznie zimnego powietrza, który zwalił Horsta z nóg. Stosy pieczołowicie poukładanych paczek z żywnością rozsypały się w mgnieniu oka, pościel uniosła się w powietrze, rozmaite przedmioty poderwały się gwałtownie ze stołu i komody. Nastąpił huk, jakby zamkowa brama zatrzasnęła się przed nosem nacierającego wojska.
Prawdziwa Freya — wynędzniała dziewczęca postać w porwanym ubraniu, cała pokryta strupami i bliznami — rzęziła cicho przez spękane usta, leżąc sztywno na łóżku. Zaczęła płakać.
Horst podczołgał się do dziewczynki, przytrzymując się ręką łóżka. Wyczerpany psychicznie i fizycznie, chwytał łapczywie powietrze, jakby przebył wpław ocean.
Do pokoju wpadła Jay, a za nią chmara wystraszonych dzieci, które krzyczały wniebogłosy.
— Załatwione — powiedział, drapiąc się po bliznach na gardle.
— Wszystko będzie dobrze.
Następnego ranka Jay otworzyła oczy i ze zdziwieniem zauważyła, że zaspała. Rzadko to się zdarzało, ponieważ uwielbiała te krótkie minuty, jakie miała dla siebie na początku dnia. Tymczasem musiało już świtać. Przez szpary w trzcinowych żaluzjach wciskały się do głównej izby blade kosmyki szarego światła. Pozostałe dzieci mocno jeszcze spały. Szybko włożyła szorty, buty i niewprawnie przyciętą do jej rozmiarów koszulę, po czym cicho wyśliznęła się na dwór. Pół minuty później wbiegła z powrotem, wołając z całych sił ojca Horsta.
Wysoko ponad samotną chatą smugi spalin wyrzucane przez silniki termonuklearne trzynastu statków kosmicznych rysowały kosmiczną mandalę na czarnym, nocnym niebie.
6
Lewis Sinclair urodził się w 2059 roku. Mieszkał w Messopn, jednym z pierwszych kompleksów mieszkalnoprzemysłowowypoczynkowych, jakie zbudowano od podstaw na hiszpańskim wybrzeżu Morza Śródziemnego. Był to niesympatyczny, rozplanowany z matematyczną dokładnością labirynt z betonu, szkła i plastiku, który zajmował obszar pięciu kilometrów kwadratowych, a dziewięćdziesięciu tysiącom ludzi dawał schronienie przed wściekłymi atakami huraganów, jakie w tamtym okresie zaczynały coraz dotkliwiej nękać Ziemię. Stanowił rezultat eksperymentu finansowanego w głównej mierze przez Federalny Parlament Europejski, desperacko szukający sposobów walki z ubóstwem wśród najniższych warstw społeczeństwa (na kontynencie notowano wówczas osiemdziesiąt pięć milionów bezrobotnych). Messopia okazała się strzałem w dziesiątkę. Choć średnio rozbudowany przemysł budowy maszyn przynosił na razie minimalny zysk inwestorom, dawała już przedsmak ogromnych arkologii, jakie w przyszłych wiekach miały zapewnić ochronę i zatrudnienie mieszkańcom przeludnionej Ziemi.
Życie wyznaczyło Lewisowi ścieżkę najeżoną problemami. Urodził się w rodzinie o niskich dochodach, która znalazła się w tym miejskim molochu tylko dlatego, że przepisy prawne nakazywały tworzenie w Messopii społeczności socjalnie zróżnicowanej. Nie widział dla siebie roli w przedsięwzięciu rozwijającym popularny etos pracy, rodziny i domu. Chodził na wagary, sięgał po narkotyki, wkroczył na drogę bezprawia. Był podręcznikowym przestępcą, jednym z tysięcy mu podobnych, którzy włóczyli się po architektonicznie nijakich korytarzach i hipermarketach Messopii.
Może jego losy potoczyłyby się inaczej, gdyby w porę zajął się nim system edukacyjny, gdyby miał siłę oprzeć się wpływom środowiska, gdyby wreszcie technokratyczni projektanci Messopii nie byli dyletantami w dziedzinie nauk społecznych. Przyszłość stała przed nim otworem. Żył w epoce szybkiego rozwoju gospodarczego, a jednak nigdy o tym nie wiedział, nie mówiąc o korzystaniu z jego dobrodziejstw. Malejące zasoby naturalne planety uzupełniane były pierwszymi dostawami wydobywanych na asteroidach rud metali, biotechnologia zaczynała spełniać pokładane w niej nadzieje, demonstrowano pierwsze niedoskonałe przykłady więzi afinicznej, a w miarę jak zwiększały się transporty helu z atmosfery Jowisza, powstawało coraz więcej bezodpadowych elektrowni termonuklearnych. Osiągnięcia myśli ludzkiej nie docierały jednak na jego szczebel drabiny społecznej. Zmarł w roku 2076 w wieku zaledwie siedemnastu lat. Rok po zawiązaniu technobiotycznego habitatu na orbicie Jowisza i rok przed tym, jak na osiedlu asteroidalnym Nova Kong rozpoczęto prace nad napędami statków kosmicznych nowej generacji. Zginął śmiercią będącą logicznym zwieńczeniem jego życia: podczas bójki na noże rozszczepieniowe w cuchnącym szczynami podziemnym magazynie. Awanturnikom naćpanym syntetykami poszło o trzynastoletnią dziewczynę: każdy z nich chciał być jej wyłącznym alfonsem.
Lewis przegrał. Ostrze noża przecięło żebra i rozpłatało żołądek na dwie nierówne części.
Ilij Potem dokonał odkrycia będącego prędzej czy później udziałem każdego człowieka: śmierć nie jest końcem istnienia. W ciągu następnych stuleci, uwięziony w bezwymiarowej pustce jako praktycznie bezsilny byt astralny, zmuszony przyglądać się śmiertelnikom i zazdrościć im bogatych doznań fizycznych… po prostu pragnął, żeby coś się zmieniło.
Aż raptem znowu stąpał po ziemi, obleczony w ciało, łkając ze szczęścia przy tak powszechnym, a zarazem cudownym zjawisku jak krople deszczu na uniesionej twarzy. Nie zamierzał wracać do udręki pośmiertnego życia. Nigdy. A dysponował środkami, żeby to sobie zagwarantować. On i jego pobratymcy, gdy działali wspólnie, każdemu mogli dokopać.
Był teraz kimś więcej niż kiedyś: nie musiał polegać wyłącznie na sile, którą dawało ciało z krwi i kości. Pewna część jego duszy nadal przebywała w okropnej pustej czeluści; jeszcze nie rozbudził się zupełnie do życia. Czuł się unieruchomiony jak motyl w połowie przemiany z naziemnej gąsienicy w efemerycznego lotnika.
Często odnosił wrażenie, że posłuszne mu ciało jest zwyczajnym biologicznym mechanizmem sensorowym, wychyloną z jamy krecią głową, która przekazuje wrażenia zmysłowe złaknionej doznań duszy za pomocą jakiegoś bezcielesnego przewodu. W owej nieciągłości wymiarowej, gdzie dwa łączące się kontinua odkształcały rzeczywistość, dochodziło do dziwnych energistycznych wyładowań. Tę osobliwość dało się wykorzystać, poddawała się łatwo jego woli. Mógł zmieniać struktury materiałów, modelować energię, a nawet uchylać przejścia prowadzące do zewnętrznego wszechświata. Powoli uczył się panować nad swoją mocą, choć na skutek niekontrolowanych wyładowań i rezonansów otaczające go urządzenia cybernetyczne i elektroniczne bloki procesorowe zwyczajnie wariowały.
Gdy patrzył przez wąską półokrągłą szybę kosmolotu, jak „Yaku” (z kompletem fałszywych danych rejestracyjnych) znika na tle migotliwych gwiazd, mięśnie nowo nabytego ciała odprężały się pod siatką ochronną fotela. Urządzenia pokładowe kosmolotu były bez porównania prostsze niż na statku gwiezdnym, toteż nie wchodziła tu raczej w grę żadna katastrofalna awaria. Loty kosmiczne mogły budzić lęk, bo podczas nich za wszystko odpowiadała technika. Lewisa denerwowała ta zależność od maszyn, którym szkodził samą swoją obecnością. Miał nadzieję, że dopisze mu szczęście i nigdy więcej nie wyruszy w gwiazdy. Razem z pięcioma kompanami spodziewał się łatwo uporać z podbojem niczego nie przeczuwającej planety i zamienić ją w przystań dla przybywających dusz.