To one miały tu rządzić.
— Ciąg wsteczny za pięć minut — powiedział Walter Harman.
— Dobra. — Lewis próbował się skupić, wczuć w chór odległych głosów za pomocą owego szczególnego klastra komórek w mózgu jego ciała. — Właśnie schodzimy — powiadomił Pernika.
— Oczekuję na wasze przybycie — odrzekła osobowość wyspy.
Afiniczny głos rozbrzmiewał czysto i donośnie w jego myślach.
Urządzenia technobiotyczne działały niemal bezusterkowo mimo energistycznych burz szalejących wokół jego ciała. Dlatego wybrali akurat ten świat.
Tylne silniki manewrowe niewielkiego kosmolotu bluznęły krótkim ogniem, wciskając Lewisa w zgięcie fotela. Zza kratki wentylatora doleciało irytująco głośne wycie, gdy obroty silniczka wyrwały się spod kontroli. Zacisnął mocniej palce na podłokietnikach.
Walter Harman twierdził, że w latach osiemdziesiątych dwudziestego trzeciego wieku służył w Siłach Powietrznych Kulu jako pilot kosmolotu. A skoro tylko trzech z nich przebywało dotąd w przestrzeni, to jemu przypadło zadanie pilotowania maszyny.
Ciało Harmana należało przedtem do jednego z członków załogi „Yaku”, którego opętał kilka minut po wejściu Lewisa na pokład statku. Było wyposażone w neuronowy nanosystem, ten jednak — poddawany ciągłym wpływom szkodliwego energistycznego środowiska — okazał się, w odróżnieniu od sprzętu technobiotycznego, prawie bezużyteczny. Walter Harman uruchomił system ręcznego sterowania; z konsolety przed fotelem pilota wysunął się natychmiast wygodny drążek. Kolumna projektora wyświetlała tor lotu i informacje o stanie urządzeń, dokonując stosownych poprawek, w miarę jak przekazywał ciche instrukcje głównemu komputerowi.
Kosmolot sunął naprzód, za szybą przesuwała się ogromna połać planety. Znajdowali się nad linią terminatora, wlatując powoli nad zaciemnioną półkulę.
Zawsze najlepiej czuli się w nocy, która powiększała ich przewagę nad osłabionymi wtedy śmiertelnikami. Ciemność jakoś dziwnie pasowała do ich natury.
Kosmolot trząsł się lekko, gdy rozrzedzone powietrze tarło o osłony ciepłochronne podwozia. Walter Harman poderwał nieco dziób maszyny i o kilka stopni rozsunął skrzydła, rozpoczynając czasochłonny manewr hamowania atmosferycznego.
Nadal otaczała ich ciemność, kiedy zeszli poniżej prędkości dźwięku, lecz na odległym horyzoncie Lewis widział już pęczniejący bąbel światła.
— Naprowadzam was wiązką — powiadomiła ich osobowość wyspy na kanale mikrofalowym. — Proszę o lądowanie na płycie osiemnastej. — Na holoekranie pojawiła się purpurowożółta mapa z naniesionym wektorem lotu.
— Zrozumiałem — odpowiedział Walter Harman.
W umyśle Lewisa zmaterializował się trójwymiarowy model wyspy, bez porównania ostrzejszy niż pornograficzne holografie, które rozprowadzał w Messopii. Z łatwością wypatrzył płytę osiemnastą. Czuł narastający niepokój, lecz skrzętnie go wytłumił, aby nie przedostał się kanałem afinicznym do osobowości wyspy. Ten konsensualny ustrój edenistów funkcjonował nader sprawnie. Zachodziła obawa, że obrali sobie cel, którego żadną miarą nie będą w stanie osiągnąć.
Osobowość wyspy nie pytała o szczegóły, gdy wyjaśnił, że reprezentuje interesy rodzinnej firmy handlowej z Jospoola. Nie wszyscy edeniści wozili towar jastrzębiami: po prostu nie starczało technobiotycznych statków dla każdego chętnego.
Lewis przypatrywał się uważnie modelowi wyspy. Płyta osiemnasta znajdowała się blisko brzegu i pływających przystani. Sporo tam było urządzeń mechanicznych, co upraszczało sprawę.
Warstwa mchu porastającego Pernika czyniła z dwukilometrowego dysku czarną dziurę wśród lekko fosforyzującego oceanu. W wieżach mieszkalnych jarzyły się gdzieniegdzie blade żółte światełka, a przystanie tonęły w blasku reflektorów. Była czwarta nad ranem czasu miejscowego, większość mieszkańców wyspy spała.
Z nieznacznym tylko wstrząsem Walter Harman posadził kosmolot na wskazanej płycie.
— Witajcie na Perniku — odezwała się osobowość wyspy.
— Dziękujemy — odparł Lewis.
— Eysk wyjdzie wam na spotkanie. Jego rodzina zarządza jednym z naszych największych przedsiębiorstw połowowych.
Powinien spełnić wasze oczekiwania.
— Doskonale — rzekł Lewis. — Ponownie dziękuję za tak szybkie przyjęcie. Jeszcze kilka tygodni na tym statku adamistów, a nabawiłbym się klaustrofobii.
— Rozumiem.
Lewisowi wydało się, że w odpowiedzi zabrzmiała pewna nuta zdziwienia. Ale co tam, za późno: byli już na powierzchni. Krew w nim wrzała z niecierpliwości. Jego rola była najważniejsza w tym przedsięwzięciu.
Na skutek spadków mocy w siłownikach pokrywa luku otworzyła się z kilkoma szarpnięciami. Lewis stanął na aluminiowych schodkach.
Eysk zmierzał polipowym pasem w stronę płyty osiemnastej.
Rząd komórek elektroforescencyjnych otaczających płytę oblewał kosmolot ostrym światłem, więc wzrok Lewisa nie sięgał daleko w głąb wyspy. Jedna z wież mieszkalnych rysowała się wąskim, czarnym prostokątem na tle nocnego nieba, a z drugiej strony kosmolotu dochodził plusk fal uderzających o nabrzeże.
— Zajmij go jakoś — polecił pilotowi, który schodził za nim po schodkach.
— Spokojna głowa, przygotowałem sobie setkę błahych pytań.
Kiedy żyłem, Atlantyda nie była jeszcze odkryta.
Lewis poczuł pod stopami płytę lądowiska. Musiał teraz być czujny, ponieważ plan wchodził w decydującą fazę. Jeszcze na statku znacząco zmienił rysy twarzy; tamten dziennikarzyna na Lalonde dał mu wiele do myślenia. Obawiał się, że zbliżający się do niego edenista zaraz krzyknie i ostrzeże wyspę.
Eysk skinął głową na powitanie i przekazał swoje cechy tożsamości. Czekał uprzejmie, aż Lewis zastosuje się do wymagań etykiety.
Ale Lewis nie miał cech tożsamości. Nie był na to przygotowany. Jedyne źródło informacji o edenistach było przed nim szczelnie zamknięte.
W głębinach jego mózgu siedziała druga istota: dusza, która używała niegdyś tego samego ciała, spętana teraz w swej samotni obcymi myślami. Pobratymcy Lewisa trzymali w sobie więźniów, którzy jawili im się jako mikroskopijne ludziki zamknięte w szklanej kuli. Karzełki jęczały i błagały, żeby im zwrócić wolność, pozwolić wrócić; ich nikłe irytujące głosiki przypominały brzęk komarów na granicy świadomości. Wykonywali polecenia swych panów, którzy w zamian za informacje raczyli ich fragmentarycznymi widokami rzeczywistości, ucząc się życia w nowoczesnym, całkowicie dla nich obcym społeczeństwie, w jakim się nagle znaleźli.
Tymczasem pośrodku umysłu Lewisa zalegała nieprzejrzana ciemność. Taił ten fakt przed innymi: tak często chełpili się kontrolą nad swymi zakładnikami, że wolał znosić w milczeniu swe upokorzenie. Dusza, którą usidlił po wejściu do ciała, o nic go nie błagała i niczym nie groziła. Lewis wyczuwał jej obecność, wychwytywał część myśli — zimnych i twardych, strasznych w swej nieugiętości. Istota czekała. Budziła w nim strach. Przybył opętać ciało z tą samą pewnością siebie, z jaką przemierzał korytarze Messopii — on, Król Podziemi — sądząc, że z łatwością sobie poradzi.