Выбрать главу

Ostatnio jednak coraz częściej dręczyło go zwątpienie, burzyło jego początkowy spokój. Dusza opętanego człowieka była od niego dużo silniejsza; on sam nie umiałby milczeć w tak okrutnym odosobnieniu, w którym niemożliwe było odbieranie wrażeń zmysłowych, choć jeszcze pamiętało się ich urok. Kim mógł być człowiek zdolny do czegoś takiego?

— Dobrze się pan czuje? — zapytał Eysk uprzejmym tonem.

— Niestety, chyba dostałem jakiejś niestrawności. Trzęsło jak cholera, gdyśmy tu lecieli. Aż krew mnie zalewała.

Eysk uniósł brwi.

— Naprawdę?

— Jejku, chce mi się rzygać. Ale spokojnie, zaraz dojdę do siebie.

— Mam nadzieję.

— A to Walter Harman — rzekł na głos, mając świadomość, że popełnia gafę za gafą. — Podaje się za pilota. Chyba po powrocie poproszę dowódcę statku, żeby zerknął na jego licencję. — Zaśmiał się z własnego żartu.

Walter Harman uśmiechnął się szeroko i wyciągnął rękę.

— Miło pana poznać. Rany, wdechowa planeta! Jestem tu po raz pierwszy.

Eysk nie krył zaskoczenia.

— Cieszę się, że jest pan zadowolony. Życzę miłego pobytu.

— Dzięki. Słuchaj pan, rok temu kosztowałem żelogona. Znajdą się tu jakieś?

— Przejdę się trochę, zażyję świeżego powietrza. — Lewis przechowywał wspomnienia tysiąca kaców, więc z łatwością przywołał doznania nudności i zawrotów głowy, po czym wysłał je w paśmie afinicznym. — To mi pozwoli otrzeźwieć.

Eysk wzdrygnął się pod zalewem wywołujących mdłości wrażeń.

— Powinno.

— Miałbym ochotę ich jeszcze pokosztować. Może nawet wezmę cały ładunek — odezwał się znów Walter Harman. — Lewis opowie panu co nieco o naszych racjach żywnościowych na statku.

— Chyba jeszcze mamy trochę żelogonów. — Eysk nie spuszczał wzroku z pleców Lewisa.

— To świetnie, poprawił mi pan humor.

Lewis przestąpił nad półmetrowym pasem oświetlających płytę komórek elektroforescencyjnych i ruszył w stronę nabrzeża. Przed nim na wodzie kołysała się jedna z pływających przystani, a nieopodal stał dwudziestometrowy żuraw do dźwigania z wody mniejszych łodzi.

— Przepraszam za kłopot — zwrócił się do osobowości wyspy. — Jeszcze nigdy nie robiło mi się tak niedobrze w czasie lotu.

— Potrzebny ci pakiet nanoopatrunku?

— Chwilkę pospaceruję, a potem zobaczymy. Morski wiatr zawsze był najlepszym lekarstwem na ból głowy.

— Jak sobie życzysz.

Z tyłu dobiegały strzępy błahej, zdawkowej rozmowy Waltera Harmana. Lewis dotarł do metalowej barierki i zatrzymał się przy żurawiu. Była to smukła konstrukcja złożona ze słupa i bomu ładunkowego, zmontowana z lekkich i wytrzymałych prętów z węgla monolitycznego. Jednak wystarczająco ciężka dla jego celów. Zamknął oczy, koncentrując uwagę na strukturze materiału, wczuwając się w jego fakturę, ziarnistą powierzchnię, kryształy węgla zwarte twardymi warstwami wiążących je cząstek. Atomy błyszczały na żółto i czerwono, elektrony migotały na swych ściśniętych orbitach.

Zabójcze impulsy energistyczne rozchodziły się błyskawicznie po prętach, nadwyrężąjąc wiązania molekularne. Lewis poczuł wsparcie kompanów z kabiny kosmolotu — wszystkie ich wysiłki skupione były na jednym punkcie tuż pod przegubem bomu. Sieć krystaliczna węgla zaczęła pękać. Wokół przegubu zapaliły się ognie św. Elma.

Wzdłuż nabrzeża wyspy rozległo się przeraźliwe trzeszczenie.

Eysk obejrzał się zmieszany, lecz niewiele mógł zobaczyć z zalanego światłem lądowiska.

— Lewis, proszę się natychmiast odsunąć — poleciła osobowość wyspy. — Niezidentyfikowane wyładowanie statyczne na żurawiu. Poważne osłabienie materiału.

— Gdzie? — Lewis udawał głupiego, rozglądając się na wszystkie strony.

— Lewis, odejdź stamtąd!

Nakaz był tak stanowczy, że o mało nie rzucił się do ucieczki.

Walczył z tym odruchem, chowając się pod zasłoną najpierw zdumienia, a potem strachu. Pojawiło się wspomnienie opadającego noża, widoku krwi i kawałków kości sterczących z rany. Ale to mu się przecież nie przydarzyło, to była scena z jakiegoś horroru, który obejrzał na holoekranie. W czasach odległych, zamierzchłych.

— Lewis!!!

Węglowa konstrukcja pękła z trzaskiem pioruna. Bom drgnął i zaczął spadać w nierzeczywistym, choć znajomym spowolnieniu.

Lewis stał zdrętwiały z przerażenia. Z jego ust wyrwał się krzyk…

* * *

Błąd. Największy i ostatni, jaki popełniłeś, Lewis. Kiedy umrze ciało, moja dusza odzyska wolność. Wtedy będę mógł wrócić, żeby opętać żyjącego. A kiedy to się stanie, siły się wyrównają. Spotkamy się jak równy z równym, masz na to moje słowo.

* * *

…kiedy krawędź bomu spadła mu na plecy. Nie poczuł bólu, głównie za sprawą szoku. Pozostawał przytomny, gdy bom kończył swe dzieło, wgniatając go w polipowe podłoże. Ciało zostało zmasakrowane.

Gdy z brutalną siłą wyrżnął głową o ziemię, jego wzrok zastygł na gwiazdach. Szybko zaczęły gasnąć.

— Transfer. — Mentalny rozkaz Pernika niósł ze sobą brzemię smutku i współczucia.

Oczy Lewisa się zamknęły.

Pernik czekał. Lewis dostrzegł go na końcu długiego, ciemnego tunelu: wielki technobiotyczny twór lśnił delikatną szmaragdową aurą życia. Pod półprzeźroczystą powierzchnią przelatywały kolorowe zjawy, dziesiątki tysięcy osobowości, odrębnych i jednocześnie zespolonych. Wieloskładnikowa osobowość. Lewis czuł, jak dryfuje w jej stronę kanałem afinicznym, gdy jego energistyczny ośrodek opuścił pokiereszowane ciało, aby przeniknąć do obnażonego kolosa. A za nim po cichu, niczym rekin szykujący się do ataku na ranną ofiarę, powstała niewidoczna dusza, aby przejąć w spadku umierające ciało. Gdy Lewis dotarł do rozległej warstwy neuronowej wyspy, w ciasno zwinięty kłębek jego myśli wkradł się strach. Wniknął pod powierzchnię i rozprzestrzenił się po całej sieci, natychmiast otoczony bezlikiem dźwięków i obrazów. Składniki osobowości szeptały do siebie, niezależne podprogramy wysyłały impulsy ściśle użytkowej informacji.

Wszyscy od razu zauważyli jego trwogę i zdezorientowanie.

Eteryczne byty pośpieszyły z pociechą.

— Nie martw się, Lewis. Z nami jesteś bezpieczny…

Odpowiedziało im milczenie.

— Hej, coś ty za jeden?

Wieloskładnikowa osobowość odsunęła się od niego; myśli rzuciły się hurmą do ucieczki, pozostawiając go własnemu losowi. Był cudownie sam. Chcieli go odizolować: awaryjne podprogramy uszczelniały blokadę na aksonach wokół zespołu komórek neuronowych, w których się ulokował.

Ale on drwił z ich wysiłków. Jego myśli zdążyły rozejść się po większej liczbie komórek, niż zawierało jego porzucone ciało. Po tak wspaniałym opętaniu musiało nastąpić olbrzymie energistyczne wyładowanie. Szerząc się, myślał o ogniu, przepalał prymitywne zabezpieczenia wieloskładnikowej osobowości, przetaczał się po neuronowej warstwie niczym rzeka wrzącej lawy, która niszczy wszystko, co napotka na swej drodze. Wciąż nowe i nowe komórki dostawały się pod jego panowanie. Osobowość krzyczała, próbowała mu się przeciwstawić. Nie miała szans. Był od niej potężniejszy, potężniejszy niż światy. Wszechmocny. Wrzaski milkły, kiedy je pochłaniał — oddalały się, ginęły jakby w głębokim szybie, który sięgał do samego jądra planety. Ściskał i ugniatał spłoszone, zrozpaczone myśli. Zaraz potem przyszła kolej na polip: i on został zainfekowany falami energii, jaka promieniowała od międzywymiarowej deformacji. Ten sam los podzieliły narządy, a nawet termiczne kable potencjałowe, które opadały głęboko pod powierzchnię oceanu. Posiadł każdą żywą komórkę Pernika. We wnętrzu jego triumfującego umysłu osobowość spoczywała cicha i zduszona.