Chwilę próżnował, zatopiony w rozkosznej nirwanie, w jaką wprawiała absolutna władza. Potem zaczął robić straszne rzeczy.
Eysk ruszył biegiem w stronę nabrzeża, kiedy żuraw zaczął trzeszczeć i jęczeć. Pemik przesłał mu obraz przekrzywiającego się bomu. Wiedział, że się spóźni, że w niczym już nie pomoże dziwakowi z Jospoola. Bom ładunkowy nabierał prędkości, aż uderzył w najwyraźniej oszołomionego Lewisa. Eysk zamknął oczy, roztrzęsiony widokiem kałuży krwi.
— Uspokój się — rzekła osobowość wyspy. — Głowa przetrwała uderzenie. Mam jego myśli.
— Cale szczęście. Jak to się stało, że ten żuraw się złamał?
W życiu nie widziałem takich ogni na Atlantydzie.
— To… Ja…
— Pernik?
Wydawało się, że mentalne wycie, które przedostało się łączem afinicznym, rozsadzi czaszkę Eyskowi. Padł na kolana i złapał się za głowę, mając przed oczami oślepiające czerwone światło. Rozdrapywały go stalowe szpony, niszcząc delikatne membrany w jego mózgu; błyszczały srebrzyście, poplamione krwią i lepkim płynem mózgowordzeniowym.
— Eysku nieszczęsny — odezwał się w jego myślach chór odległych głosów, tak różny od afinicznych przekazów, tak bardzo subtelny. — Pomożemy ci, jeśli zechcesz. — Obietnica uśmierzenia bólu wydawała się taka kusząca.
Choć miał zawroty głowy i wszystko go bolało, rozpoznał w tej ponętnej propozycji konia trojańskiego. Zamrugał załzawionymi oczyma i zamknął umysł przed afinicznymi wrażeniami. Nagle znalazł się sam, pozbawiony nawet echa owego emocjonalnego towarzystwa, z którym nie rozstawał się przez całe życie. Zniknął groteskowy miraż szponów. Eysk odetchnął z ulgą. Pod drżącymi palcami zobaczył bladoróżowy polip. A więc wzrok przestał płatać mu figle.
— A to co…?
W jego polu widzenia pokazała się owłosiona, uzbrojona w pazury stopa. Popatrzył do góry z przestrachem. Małpolud z czarnym wilczym łbem zawył zwycięsko i pochylił się nad nim.
Laton otworzył oczy. Jego zgniecione, dogorywające ciało przeżywało męczarnie, co jednak ignorował jako rzecz mało istotną.
Wiedział, że niebawem brak tlenu osłabi zdolność racjonalnego myślenia. I tak już ból fizyczny utrudniał koncentrację. W komórkach neuronowych zagrzebanych pod polipowym podłożem, do którego przyciskał go złamany bom żurawia, uruchomił pośpiesznie sekwencję programów wprowadzających w błąd receptory wyspy.
Opracowane specjalnie na akcję w Jantricie, charakteryzowały się nieporównywalnie większą złożonością niż obejścia służące zwykle młodocianym edenistom do oszukiwania czuwających nad nimi rodziców. Przede wszystkim wyregulował obraz, jaki okoliczne komórki sensytywne przekazywały do warstwy neuronowej, a następnie zapisał wygląd swego ciała.
W tym momencie ustała praca serca. Widział rozpaczliwe wysiłki wieloskładnikowej osobowości, która broniła wyspy przed drapieżnymi zakusami Lewisa. Laton cały swój plan oparł na założeniu, że prosty chłopiec z ulicy użyje ślepej siły, aby dopiąć swego. Procesy myślowe Lewisa, dokonujące się w warstwie neuronowej pod Latonem, były osobliwie potężne, ale też nieumiejętne; chociaż wymazywały każdy napotkany program, nie dały rady usunąć dywersyjnych programów Latona, które funkcjonowały raczej na zasadzie organizmu symbiotycznego niż pasożyta: nie walczyły z osobowością, tylko się w nią wtapiały. Neuropatolog z długim doświadczeniem w dziedzinie technobiotyki co najwyżej zauważyłby ich obecność, cóż dopiero mówić o ich wymazaniu.
Wargi Latona ułożyły się w ostatnim wyrazie wzgardy. Oczyścił z pamięci zbiór komórek neuronowych i przeniósł do nich swoją osobowość. Jeszcze zanim jego świadomość i wspomnienia schowały się pod polipem, uaktywnił wirusa mutagennego mającego zarazić wszystkie komórki ciała.
Mosul śnił. Leżał w sypialni w wieży mieszkalnej, a obok na łóżku spała Clio. Obudził się i popatrzył czule na pogrążoną we śnie dziewczynę. Miała dwadzieścia parę lat, długie ciemne włosy i ładną, trochę płaską twarz. Kocyk zsunął się z jej ramion, odsłaniając zgrabną okrągłą pierś. Pochylił się, żeby pocałować sutek.
Poruszyła się i uśmiechnęła przez sen, gdy on delikatnie nakreślał językiem kółko. Z jej uśpionego umysłu sączyły się pociągające fragmenty erotycznych obrazów.
Mosul rozpromienił się… i obudził. Zmarszczył czoło, patrząc ze zdziwieniem na śpiącą dziewczynę. Sypialnia tonęła w niezwykłej różowej poświacie, która nadawała skórze Clio ciemnopurpurowy odcień. Potrząsnął głową, aby pozbyć się resztek senności.
Kochali się tej nocy wiele godzin, należał mu się chyba jakiś odpoczynek.
Odpowiedziała z werwą na jego pocałunki, odrzucając kocyk, aby mógł nasycić wzrok widokiem jej ciała. Aż nagle skóra Clio stwardniała i pod jego ręką pokryła się zmarszczkami. Gdy podniósł z lękiem oczy, zobaczył chichoczącą siwowłosą staruchę.
Różowe światło przeszło w jasny szkarłat, jakby pomieszczenie krwawiło. Widział, jak pulsują polipowe ściany. Gdzieś w dali rozlegał się huk bijącego serca.
Mosul obudził się. Pomieszczenie zalewała niezwykła różowa poświata. Pot z niego spływał, było nieznośnie gorąco.
— Pernik, ja mam koszmar. Chyba… Czy teraz to jawa?
— Tak, Mosul.
— Jaka ulga. Skąd to ciepło?
— Tak, masz koszmar. Mój koszmar.
— Pernik!
Mosul obudził się i zeskoczył z łóżka. Ściany jarzyły się czerwienią. Nie był to już twardy, bezpieczny polip, ale mokre mięso pocięte siateczką purpurowoczarnych żyłek. Trzęsło się jak galareta. Znów dało się słyszeć bicie serca, jeszcze głośniejsze niż przedtem. Sypialnię wypełniła ostra, smrodliwa woń.
— Pernik! Pomóż mi!
— Nie, Mosul.
— Co ty wyprawiasz?
Clio odwróciła się i zaśmiała szyderczo. W jej oczodołach tkwiły żółte, pozbawione źrenic gałki.
— Zaraz się za ciebie weźmiemy, Mosul. Za ciebie i wszystkich twoich koleżków. Nadętych, bezczelnych gnojków.
Dźgnęła go łokciem w krocze. Mosul krzyknął z piekącego bólu i zsunął się z gąbkowej poduchy, służącej za część łóżka. Wypluł z ust gorzkie, żółtawe wymiociny, zwijając się na śliskiej podłodze.
Mosul obudził się. Tym razem wszystko działo się naprawdę, nie miał co do tego wątpliwości. Każdy szczegół jawił mu się z zatrważającą wyrazistością. Leżał na podłodze oplatany prześcieradłem. W sypialni paliło się czerwone światło, ściany były z cuchnącego surowego mięsa.
Clio przeżywała własny, powtarzający się seryjnie koszmar: drapała bezustannie pościel, wbijając w sufit martwe spojrzenie.
Z jej gardła wyrwały się nieartykułowane wrzaski, jakby się krztusiła. Mosul próbował wstać, lecz pośliznął się na lepkiej, trzęsącej się podłodze. Przesłał polecenie do drzwi z błony mięśniowej. Poniewczasie zorientował się, że ich kształt zmienił się z pionowego owalu w szeroki otwór. Olbrzymia paszcza rozwarła się, ukazując na moment brudne zębiska o rozmiarach jego stopy. Raptem buchnęły z niej gęste, żółte wymiociny. Fala obrzydliwie śmierdzącego płynu trafiła go w tułów, rzucając nim o przeciwległą ścianę. Powstrzymał się od krzyku, inaczej miałby zalane usta. Młócił rękami, co jednak przypominało pływanie w kleju. Strumień się nie kończył, Mosul brodził już po kolana w paskudnym płynie. Dwa metry dalej pod ścianą szamotała się Clio; rwąca struga rzucała nią na boki. Nie mógł jej dosięgnąć. Temperatura wymiocin paraliżowała mięśnie, zawarty w nich kwas żołądkowy wżerał się w ciało. Sięgały już na wysokość piersi. Walczył, żeby się nie przewrócić. Clio tymczasem zniknęła pod powierzchnią, nie obudziwszy się nawet ze swego koszmarnego snu. A paszcza wciąż pluła.