Выбрать главу

Clio miała szczęście.

— Chodźmy już — powiedział Eysk. — Rodzinka aż się pali, żeby cię znowu zobaczyć. Opowiesz dzieciakom, jak wygląda Norfolk.

— Z przyjemnością.

Ręka Mosula zacisnęła się odrobinę mocniej na jej ramionach, gdy ruszyli w stronę najbliższej wieży. Prawie jakbym była jego własnością, pomyślała.

— Mosul, co tu się dzieje? — zapytała w trybie jednokanałowym. — Wyglądacie na spiętych. — Z niejaką trudnością nadała pytaniu odpowiedni ciężar emocjonalny.

— U nas wszystko w porządku. — Uśmiechnął się, kiedy przechodzili pod sklepionym przejściem u stóp wieży.

Utkwiła w nim osłupiałe spojrzenie. Odpowiedział w ogólnie dostępnym kanale afinicznym, co było zdumiewającym pogwałceniem etykiety.

Mosul dostrzegł minę Syrinx i przesłał jej nieme pytanie.

— To jest… — zaczęła. Wtem trwoga ogarnęła jej myśli.

„Oenone”! Nie mogła porozumieć się z „Oenone”! — Mosul! Zerwała się. Nie, poczekaj. Czuję ją, ale słabo. Mosul, coś próbuje zakłócić więź afiniczną.

— Doprawdy? — Jego uśmiech ułożył się w twardy wyraz, aż odskoczyła z przestrachem. — Nie ma się czym przejmować, droga Syrinx. Delikatna, śliczniutka Syrinx. Zupełnie sama, z dala od domu. Ale jakże cenna ze względu na dar, który nam przynosi. Witamy cię serdecznie w bractwie nieskończenie doskonalszym od edenistów.

Okręciła się na pięcie, gotowa rzucić się do ucieczki, lecz przed nią stało pięciu ludzi. Jednemu z nich na jej oczach — aż przy tym westchnęła — głowa urosła do dwukrotnie większych rozmiarów.

Rysy twarzy raziły szpetotą, policzki były głęboko wpadnięte i kościste, oczy szerokie i ptasie; ogromny nos kończył się ostro jak nóż, zwisając poniżej linii czarnych ust. Wysoko nad czaszką sterczały szpiczaste uszy.

— Coś ty za jeden? — syknęła.

— Nie zwracaj uwagi na starego Kincaida — rzekł Mosul. — To nasz oswojony troll.

Robiło się jaśniej: po polipie rozlewała się delikatna czerwień, która przypominała jej noc Duchessy na Norfolku. Trzęsły się pod nią kolana, co odkryła ze wstydem, ale przecież była taka samotna.

Nigdy jeszcze nie odmówiono jej dostępu do wspólnoty myśli, która stanowiła cudowną kwintesencję edenizmu.

— „Oenone”! — Rozpaczliwy okrzyk tłukł się w obrębie jej czaszki. — „Oenone”, kochanie! Pomóż!

Nie otrzymała żadnej spójnej odpowiedzi, którą mogłaby uchwycić, rozszyfrować. Gdzieś jednak po drugiej stronie krwawego nieba jastrząb zawył z bolesnej udręki.

— Chodź, Syrinx. — Mosul wyciągnął rękę. — Chodź z nami.

To nie był Mosul. Teraz już to wiedziała.

— Nigdy.

— Ileż w tobie brawury — odparł z udawanym żalem. — I nieroztropności.

Siłę fizyczną miała zapisaną w genach, tyle że ich było siedmiu.

Pozwoliła się na pół wepchnąć, na pół wnieść do środka.

Ściany stały się niezwykłe: już nie były z polipa, ale z kamienia — wielkich granitowych bloków, które wydawały się wyciosane w jakimś leśnym kamieniołomie. Starych, pasujących do owego wrażenia wiekowości, którego doświadczyła na widok wyspy podczas lotu kosmolotem. Ze szczelin ze skruszałą wapienną zaprawą sączyła się woda, nadając kamieniom połysk.

Schodzili spiralnymi schodami, które zwężały się, aż w końcu mogli iść już tylko pojedynczo. Na rękawach kombinezonu Syrinx powstały wkrótce plamy wilgoci i szarobrązowego grzyba. Wiedziała, że to nierealne, więc nie ma prawa się dziać. Na atlantydzkich wyspach nie schodziło się do podziemi. W dole było tylko morze. Poczuła wszakże ból w łydce, gdy pośliznęła się na wytartym stopniu.

Czerwona poświata nie sięgała do trzewi wyspy. Drogę oświetlały tu płonące pochodnie w czarnych, żelaznych oprawach. Gryzący dym wyciskał łzy z oczu.

Schody zakończyły się krótkim korytarzem. Przed Syrinx rozwarto ciężkie dębowe drzwi i została wepchnięta do środka. Znalazła się w średniowiecznej katowni.

Naczelne miejsce w celi zajmowało drewniane koło tortur; żelazne łańcuchy nawinięte były na obręcze, obok czekały otwarte kajdany. Żar buchał od ściany, gdzie stał piecyk z rozżarzonymi węglami. Zamocowane na nim wiotkie metalowe narzędzia nagrzały się do czerwoności.

Kat był tłuściochem w kusej skórzanej kamizelce, spod której wylewały się fałdy owłosionego ciała. Stał przy piecyku, obrzucając stekiem wyzwisk zgrabną, młodą kobietę pochyloną nad miechami.

— Oto Clio — rzekło zniewolone ciało Mosula. — Podobno chciałaś się z nią spotkać.

Kobieta odwróciła się i zarechotała.

— O co wam chodzi? — spytała Syrinx słabym głosem, bliskim załamania.

— Zamierzamy cię podjąć z najwyższymi honorami. — Kat mówił głębokim basem, lecz przy tym miękkim, niemalże czułym.

— Muszę z tobą postępować ostrożnie, ponieważ przybywasz z wielkim darem. Nie chciałbym go uszkodzić.

— Z jakim darem?

— Z żywym statkiem. Trudno nam obsługiwać tamte mechaniczne graty, które służą do żeglowania w otchłaniach nocy. Twój pojazd za to jest elegancki i zwinny. Będzie nasz, gdy ty będziesz z nami. Wtedy wyruszymy na krucjatę przeciw nowym planetom.

— Uciekaj, „Oenone”! Uciekaj, kochanie, od tej strasznej planety, i nigdy już tu nie wracaj!

— Ech, Syrinx. — Na przystojnej twarzy Mosula malował się ów wyraz sympatii, który pamiętała od czasu ich dawnej przygody.

— Zabraliśmy ci więź afiniczną. Odesłaliśmy Oxleya. Nie ma przy tobie przyjaciół. Zostałaś sama, tylko my jesteśmy. A możesz mi wierzyć, że wiemy, czym dla edenisty jest samotność.

— Ty durniu — burknęła. — Nie łączy nas więź afiniczną, tylko miłość.

— I my będziemy kochać „Oenone” — odezwał się chór głosów.

Próbowała ukryć zaskoczenie.

— „Oenone” nigdy was nie pokocha.

— Z czasem wszystko staje się możliwe — zaśpiewał demoniczny chór. — Bo czyż nie wróciliśmy?

— Nigdy! — warknęła.

Poczuła na ramionach uścisk grubych łap trolla Kincaida. Zamknęła oczy, gdy zaciągano ją do koła tortur. To nie dzieje się naprawdę, a więc nie mogę czuć bólu. To nie dzieje się naprawdę, a więc nie mogę czuć bólu. Wystarczy w to uwierzyć!

Szarpnięto ją za kołnierz kombinezonu, rozerwano materiał. Gorące, zatęchłe powietrze łaskotało w skórę.

To nie dzieje się naprawdę, a więc nie mogę czuć bólu. Nie, nie, nie…

* * *

Ruben siedział przy swej konsoli na mostku jastrzębia. Towarzyszyła mu reszta załogi. Tylko dwa fotele były puste. Oskarżycielsko puste…

Czemu z nią nie poleciałem? — wyrzucał sobie. Może gdybym umiał dać jej wszystko, czego oczekuje od życia, nie biegłaby w objęcia Mosula?

— Wszyscy podzielamy twój smutek, Ruben — rzekł konsensus atlantydzki. — Tym bardziej że wina leży głównie po naszej stronie. To my wpuściliśmy Latona na planetę. Twoją zbrodnią jest tylko to, że ją kochałeś.

— I zawiodłem.

— Nie. Każdy z nas ponosi odpowiedzialność za to, co robi.

Ona wie o tym równie dobrze jak ty. Cóż w tym złego, że ludzie szukają szczęścia tam, gdzie mogą je znaleźć?

— Jesteśmy jak statki, które mijają się w nocy?

— Tak, do tego to się zawsze sprowadza.

Konsensus był taki wielki i przepełniony mądrością, że nietrudno było mu całkowicie zaufać. Właśnie to zaufanie leżało u podstaw koncepcji edenizmu.