To o nią walczył i przez nią zginął.
Therese była szczupła i wysoka, jak na trzynastolatkę. Miała długie kruczoczarne włosy, brązowe oczy, ładną i pociągającą buzię oraz piersi, którym kuracja indywidualnie dobranymi hormonami wzrostu nadała dojrzały wygląd; tę dziewczynę kochali wszyscy znajomi. Nosiła czarne skórzane szorty, które uwydatniały zgrabny tyłeczek; piersi niemalże wypadały z dekoltu czerwonej bluzeczki.
Stała w niedbałej pozie z ręką na biodrze i żuła gumę.
— A ta skąd się tu wzięła, do diabła? — zapytał Lewis.
— Kto? — zdziwił się opętany Eysk.
— No… ona. Therese. Przecież stoi za tobą.
Eysk odwrócił się, a po chwili spojrzał ze złością na sufit.
— Bardzo śmieszne. A teraz się odpieprz.
Therese wyszła leniwie z lochu ze znudzoną miną.
— Czyżbyście jej nie widzieli?
Nie doczekał się odpowiedzi. Wiedział, że dziewczyna jest realna, słyszał przecież jej kroki, czuł ciężar czarnych szpilek na polipie, receptory węchowe wyłapywały słodki zapach gumy do żucia w powietrzu, które wydychała. Opuściła celę i ruszyła korytarzem.
Z jakiegoś powodu śledzenie jej przychodziło mu z trudem. Niby szła zwyczajnie, a przecież wydawała się wciąż przed nim uciekać.
Prawie nie zauważył, kiedy polip ścian korytarza przeszedł w beton. Żarówki zawieszone pod sufitem w ochronnych drucianych kratkach świeciły ostrym, żółtym światłem. Dziewczyna umykała, stukając obcasami. Jemu krępowały ruchy lgnące do ciała poplamione dżinsy. Powietrze stawało się chłodniejsze; widział już nawet, jak z ust bucha mu biała para.
Therese prześliznęła się obok wielkich żelaznych drzwi pomalowanych szarą farbą. Lewis wszedł za nią do pustego podziemnego magazynu w Messopii sprzed pięciuset pięćdziesięciu lat. Aż się zakrztusił. Była to kwadratową hala o boku długości sześćdziesięciu metrów i wysokości dwudziestu; stalowe żebra pokryte czerwoną farbą antykorozyjną wzmacniały ściany z szorstkiego betonu.
Jarzeniówki, niczym księżyce, roztaczały u góry mętną, białą poświatę. I podobnie jak wtedy z nieszczelnych rur kanalizacyjnych kapały na ziemię śmierdzące ścieki.
Dziewczyna stała na środku hali, patrząc na niego z wyczekiwaniem.
Spojrzał na siebie, po raz pierwszy widząc własne ciało.
— O, nie — mruknął zdesperowany. — Mam jakieś przywidzenia.
Z drugiej strony magazynu dobiegły czyjeś głośne, twarde kroki. Lewis wolał nie czekać, kto wychynie z ciemności. Okręcił się na pięcie, lecz zamiast drzwi zobaczył tylko litą ścianę z betonu.
— A to co znowu, do jasnej cholery?!
— Cześć, Lewis.
Jego ciało odwróciło się posłusznie; mięśnie nóg reagowały jak nieczułe mięso szturchane rozgrzanym pogrzebaczem. Mocno zagryzł drgającą wargę.
Therese gdzieś zniknęła. Idąca ku niemu osoba miała ciało, które Lewis opętał na Lalonde.
— Ty nie żyjesz — wyszeptał Lewis przez ściśnięte strachem gardło.
Laton uśmiechnął się z wyższością.
— Ze wszystkich ludzi w tym wszechświecie, Lewis, tyjjowinieneś wiedzieć najlepiej, że nie ma czegoś takiego jak śmierć.
— Tutaj ja rządzę! — wrzasnął Lewis. — Jestem Pernikiem! — Próbował przywołać na pomoc niszczycielskie siły energistyczne, buchnąć białym ogniem w parszywego zombi, zedrzeć z niego skórę i mięso, żeby zostały same kości.
Laton zatrzymał się pięć metrów od niego.
— Byłeś Pernikiem. Obiecałem ci, że kiedyś spotkamy się jak równy z równym. Skłamałem. Nie masz najmniejszego wyobrażenia o procesach odpowiedzialnych za twój pobyt w tym wszechświecie. Jesteś jak przedpotopowy neandertalczyk, Lewis. Myślałeś, że kluczem do podboju jest prymitywna przemoc. Nie zastanowiłeś się nawet nad źródłem swej energistycznej mocy. Wiem coś o tym, analizowałem twe denerwująco ospałe myśli, odkąd opętałeś moje ciało.
— Coś ty mi zrobił?
— Co ci zrobiłem? No cóż, Lewis, jesteś teraz częścią mnie.
Opętanie opętanego. To całkiem możliwe w sprzyjających okolicznościach. W tym przypadku po prostu użyłem broni biologicznej przeciwko warstwie neuronowej Pernika. Włókna nerwowe przewodzą teraz moje myśli. Możesz zabić komórki, lecz nie podporządkujesz ich sobie. To sprawa kodowania, rozumiesz? Ja znam kody, a ty nie. I nie proś mnie, abym ci je podał, bo nie chodzi mi o zwyczajną liczbę. Funkcjonujesz teraz jako podrzędna jednostka.
Tylko dlatego jeszcze myślisz, że ci na to pozwalam. W ten sposób cię tu wezwałem.
— Myślę, bo jestem! Byłem sobą przez stulecia, sukinsynu!
— Po powrocie w zaświaty znowu będziesz sobą. Wolny i niezależny. Nie chciałbyś już odejść, Lewis? Dzięki temu wyrwiesz się spod mojej władzy. W tym wszechświecie potrzebujesz żywej matrycy biologicznej, żeby się uaktywnić. Jeśli chcesz, pozwolę ci odejść.
Lewis poczuł ciężar za pasem. Ze zdziwieniem zobaczył pochwę z nożem rozszczepieniowym.
— Nie! — Potrząsnął głową niezdecydowanie, przerażony taką perspektywą. — Nie, nie odejdę! Wiem, że tego pragniesz. Beze mnie Pernik znowu byłby wolny. Ale ja pokrzyżuję ci szyki!
— Przestałbyś sobie schlebiać, Lewis. Nigdy więcej nie pozwolę, żebyś mógł cieszyć się ze swego barbarzyńskiego aktu sodomii. Uważasz się za twardziela, cwaniaka. Nic bardziej mylnego.
Ty i reszta twoich kolesiów macie mglisty plan ulokowania się na trwałe w tym fizycznym wszechświecie. A wszystko dlatego, że jesteście żałosnymi degeneratami.
Lewis parsknął na swego wysokiego ciemiężyciela.
— Taki z ciebie pieprzony mądrala? Zobaczymy, jak zaśpiewasz po czterystu cholernych latach w pustce. Zero żarcia, oddychania, dotykania: po prostu nic, słyszysz? Jeszcze będziesz skomlał, żeby do nas przystać, zasrańcu!
— Tak sądzisz? — W uśmiechu Latona nie było już nawet cienia wesołości. — Zastanów się, Lewis, kim ty jesteś. Kim są wszyscy, którzy wracają. A potem spróbuj odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie podziała się reszta rasy ludzkiej. Te setki miliardów, które zmarły od dnia, kiedy nasi przodkowie po raz pierwszy skrzesali iskrę krzemieniem, kiedy patrzyli na cofające się lodowce i walczyli z mamutami.
— Są ze mną, wszystkie te miliardy. Czekają na swoją kolej.
A kiedy dostaną się do tego wszechświata, dobiorą ci się do dupy, popaprańcu.
— Ależ ich wcale nie ma w tej twojej pustce, Lewis. Tam jest o wiele mniej dusz, niż umarło ludzi. Nie możesz mnie okłamywać, stanowisz część mnie. Dlatego wiem, że ich tam nie ma. A ty pomyśl dobrze, kto jest i dlaczego.
— Chrzań się. — Lewis wysunął nóż z pochwy. Wprawnym ruchem nacisnął kciukiem przycisk. Srebrne ostrze zabuczało złowrogo.
— Lewis, zachowuj się z łaski swojej. Bądź co bądź, to jest moja percepcyjna rzeczywistość.
Lewis patrzył, jak twarde ostrze wykręca się w stronę jego palców. Odrzucił z krzykiem nóż, który zniknął przed zetknięciem z ziemią, nie robiąc więcej hałasu niż płatek śniegu padający na wodę.
— Czego chcesz ode mnie? — Uniósł pięści, wiedząc, że jego wysiłki są skazane na niepowodzenie. Miał ochotę tłuc w betonową ścianę.
Laton postąpił kilka kroków w jego stronę. Teraz dopiero Lewis zdał sobie sprawę, jak przytłaczające wrażenie potrafi wywrzeć ów rosły edenista.