— Chcę zadośćuczynić za wyrządzone zło, choćby tylko częściowo — odparł Laton. — Wątpię, czy w tym wszechświecie zyskam całkowite wybaczenie. Nie za moje zbrodnie. A że były to zbrodnie, wiem już z całą pewnością. Bo widzisz, to wy mi uświadomiliście, jak bardzo się myliłem. Wszystkich nas pociąga idea nieśmiertelności, ponieważ wyczuwamy, że po ziemskim życiu jest coś jeszcze. Mamy w tej kwestii raczej blade pojęcie, a to za sprawą słabego zespolenia naszego kontinuum z pustką, która następuje potem. Z tego wywodzi się nasze błędne zrozumienie życia, tyle zmarnowanych okazji, tyle religijnego bełkotu. Zupełnie niepotrzebnie szukałem przedłużenia fizycznego życia, skoro życie cielesne jest zaledwie początkiem istnienia. Byłem jak małpa, która wyciąga rękę po holograficznego banana.
— Ty jesteś szalony! — krzyknął Lewis impulsywnie. — Ty jesteś, cholera, szalony!
— Jestem po prostu człowiekiem, nie ma we mnie szaleństwa.
— Laton mówił teraz z odcieniem żalu. — Nawet w tym nietrwałym stanie mam uczucia. I słabości. Jedną z nich jest żądza zemsty. Kto jak kto, ale ty, Lewis, musisz mnie doskonale rozumieć.
Zemsta jest jednym z głównych czynników motywujących człowieka do działania. Gruczoły czy nie gruczoły, wzburzone związki chemiczne czy cokolwiek innego. W pustych zaświatach marzyłeś, żeby wywrzeć na żyjących zemstę za zbrodnię życia. Cóż, teraz ja dokonam zemsty za niedole i upokorzenia, które z taką przyjemnością sprowadziłeś na moich pobratymców. Mam tu na myśli edenistów. Tak, tak, ostatecznie znów do nich należę. I jestem z tego dumny, choć nie są bez skazy, a często są zarozumiali i zbyt honorowi. I przeważnie nastawieni pokojowo do świata, zwłaszcza mieszkańcy Pernika. A ty, Lewis, bawiłeś się, doprowadzając do obłąkania ich zmysły. Poza tym ze szczególnym upodobaniem znęcałeś się nad moimi dziećmi.
— Cóż to była za rozkosz! Mam nadzieję, że wiłeś się z bólu, patrząc na to widowisko! Mam nadzieję, że na samo wspomnienie krzyczysz w nocy. Obyś cierpiał męki, zasrańcu, obyś płakał z rozpaczy! Jeśli jestem częścią twoich wspomnień, to nigdy o tym nie zapomnisz, już ja się o to postaram!
— Ech, Lewis, niczego się nie nauczyłeś. — Laton wyciągnął nóż z pochwy, którą naprędce powołał do istnienia. Groźnie buczące ostrze miało pół metra długości. — Zamierzam uwolnić Syrinx i powiadomić konsensus atlantydzki o prawdziwej naturze zagrożenia. Tak się jednak składa, że pozostali opętani są dla mnie troszkę kłopotliwi. Chcę, żebyś ich unieszkodliwił, Lewis. Dlatego doszczętnie cię wchłonę.
— Ani mi się śni iść ci na rękę!
Laton podszedł krok bliżej.
— To nie jest kwestia wyboru. Nie dla ciebie.
Lewis próbował uciekać, chociaż wiedział, że to niemożliwe. Betonowe ściany zbliżały się do siebie, zmniejszając magazyn do wielkości kortu tenisowego, potem pokoju, potem kwadratowej klitki.
— Chcę uzyskać kontrolę nad energistycznymi wyładowaniami, Lewis, mocą płynącą z miejsca zderzenia dwóch kontinuów.
Aby to się stało, muszę posiąść ciebie prawdziwego. Muszę dopełnić opętania.
— Nie!
Lewis uniósł ręce, gdy ostrze spadło ze świstem. Raz jeszcze rozległo się obrzydliwe chrupnięcie rozcinanej kości. W ślad za straszliwym bólem poszła postępująca drętwota. Krew tryskała fontannami z urżniętego w łokciu kikuta.
— Żegnaj, Lewis. Pewnie upłynie trochę czasu, zanim się znowu spotkamy. Tak czy inaczej, życzę ci szczęścia, jeśli zechcesz mnie szukać.
Lewis w drgawkach osunął się do kąta. Poślizgnął się w kałuży krwi.
— Ty bydlaku — wycedził przez zęby. — Kończ, na co czekasz. Ciesz się, ile możesz, ty glisto zasrana!
— Przykro mi, Lewis, ale jak już powiedziałem, zostaniesz całkowicie wchłonięty. Zapewne nie ucieszy cię porównanie, że będzie to trochę przypominało rytuały wampirów. Do końca uczty musisz zachować świadomość, inaczej transfer nie dojdzie do skutku. — Laton uraczył go krzywym, ironicznie przepraszającym uśmiechem.
Lewis pojął prawdziwe znaczenie słów edenisty. Zaczął krzyczeć. Wciąż krzyczał, kiedy Laton podniósł jego odcięte przedramię i wgryzł się w nie zębami.
Z rażącą oko nagłością Pernika znów zalały różnobarwne blaski. We wszystkich oknach wież mieszkalnych paliły się niebieskie światła, wzdłuż krętych ścieżek parkowych jaśniały pomarańczowe latarenki, wokół nabrzeża jarzyły się okrągłe płyty lądowisk. Pływające przystanie przypominały fluorescencyjne korzenie rozłożone na szklistej, matowej powierzchni wody.
Oxley podziwiał z góry ten widok. Jakże okrutna i perfidna ironia losu, że najbardziej odrażające zło zagościło w siedlisku takiego piękna.
— Proszę natychmiast wylądować, Oxley — powiedział Laton. — Mam niewiele czasu. Oni mi się opierają.
— Wylądować? — Nieartykułowany charkot dobył się z gardła pilota, kiedy wściekłość walczyła w nim o lepsze z drżącą namiastką uśmiechu. — Tylko mi pokaż, gdzie jesteś, a przybędę do ciebie, Laton. Kiedy padniemy sobie w ramiona, będę miał ze dwadzieścia machów na budziku. Tylko się pokaż!
— Nie bądź głupcem. Jestem teraz Pernikiem.
— Gdzie Syrinx?
— Żyje. „Oenone” potwierdzi. Pilnie potrzebuje opieki lekarskiej, dlatego musisz ją szybko stąd zabrać.
— „Oenone”? — wystrzelił w górę zapytanie, rejestrując jednocześnie rozmowę, podczas której Laton przekazywał konsensusowi atlantydzkiemu wielkie ilości informacji.
Jastrząb ukazał mu się jako kłębek markotnych myśli. Statek powstrzymał się od dalszego szaleńczego opadania i teraz unosił się ciężko nad mezosferę: pole dystorsyjne pozwalało mu na razie osiągnąć przyspieszenie 0,1 g.
— „Oenone”, czy ona żyje?
— Tak.
Ładunek emocji zawarty w tej myśli sprawił, że łzy napłynęły mu do oczu.
— Oxley! — zawołał Ruben. — Proszę, jeśli jest jakaś nadzieja…
— Dobra. — Przyglądał się badawczo wyspie. Na całej jej powierzchni rozpalały się i gasły igiełki światła, gwiazdy o czasie życia mierzonym w ułamkach sekund. Było to czarujące widowisko, choć wolał nie myśleć, co się za nim kryło.
— Konsensusie, powinienem tam schodzić?
— Tak. Żaden inny kosmolot nie dotrze na czas do Pernika.
Zaufaj Latonowi.
No pięknie, w końcu wszechświat zupełnie zwariował.
— A niech to cholera. W porządku, podchodzę do lądowania.
W centralnym parku rozprzestrzeniał się pożar, kiedy Oxley naprowadzał maszynę na jedną z płyt lądowiska. W pewnej odległości dostrzegł przewrócony na bok kosmolot ze złożonymi skrzydłami, sterczącymi do góry wspornikami podwozia i kadłubem pękniętym w części środkowej. Polipowe podłoże u podstawy najbliższej wieży mieszkalnej zaścielały ciała, przy czym większość ludzi musiała chyba uciekać przed ogniem, na co wskazywały nierozpoznawalne rysy twarzy, osmalona skóra, tlące się jeszcze ubrania.
W głębi wyspy rozległ się huk eksplozji, a z jednego okna po drugiej stronie parku wytoczył się kłąb płomieni.
— Oni szybko sif uczą — stwierdził Laton beznamiętnie. — W grupie są w stanie bronić się przed energistycznym atakiem.
Oczywiście, na dłuższą metę nic im to nie pomoże.
Nerwy Oxleya były wciąż napięte. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że pcha się w jakąś gigantyczną pułapkę, że lada moment zatrzasną się nad nim stalowe szczęki. A jeśli rozmowa jest tylko przynętą?