Выбрать главу

Brudne wargi farmera ułożyły się w wyrazie kpiny.

— Pewnie, że kapuje — rzekł Dean.

Jenny podeszła do nich, przyglądając się tej dramatycznej scenie. Kolonista, mimo swego dziwnego zachowania, wyglądał całkiem zwyczajnie. Przypomniała sobie o jego dwóch kompanach, którzy uciekli do dżungli, gdzie czekały setki albo i tysiące ich towarzyszy. Może miał prawo okazywać butę.

— Jak się nazywasz? — zapytała.

Farmer strzelił ku niej oczami.

— Kingsford Garrigan. A ty?

— Zakuj go, wróci z nami na statek! — rozkazała Deanowi. — Czeka cię daleka podróż, Garrigan, zwiedzisz Kulu — zwróciła się do jeńca, na którego twarzy przemknął jakby cień zaskoczenia. — I lepiej żeby twoi przyjaciele nie próbowali nam wchodzić w drogę.

Nie wiem, coście za jedni, ale jeśli znowu zechcecie pochrzanić nam sprzęt lub jeśli będziemy musieli uciekać, to wywalimy cię jako zbędny balast. I to z wielkiej wysokości, możesz na to liczyć.

Farmer splunął jej od niechcenia na but. Will dźgnął go karabinem.

Jenny otworzyła kanał łączności z platformą geostacjonarną i połączyła się z kontenerem zrzutowym mieszczącym ambasadę Kulu.

— Pojmaliśmy jednego z nieprzyjaciół — przekazała datawizyjnie Ralphowi Hiltchowi. — Kiedy mówię „nieprzyjaciel”, wcale nie żartuję.

— Fenomenalnie. Świetna robota, Jenny. Teraz wracajcie czym prędzej. Przygotowałem transport jeńca na Ombey. Tamtejsze biuro ESA dysponuje aparaturą, która umożliwia przeprowadzenie szczegółowej sesji dochodzeniowej.

— Nie dałabym głowy, że to coś pomoże. On jest niewrażliwy na strzał z karabinka impulsowego.

— Powtórz, proszę.

— Powiedziałam, że karabinek nie wyrządza mu krzywdy, impuls energii po prostu się rozprasza. Tylko białą bronią można mu zagrozić. Na razie trzymamy go pod lufą karabinu magnetycznego.

No i jest silniejszy od chłopaków z G66. O wiele silniejszy.

Nastała chwila milczenia.

— Czy to człowiek? — spytał Ralph Hiltch.

— Owszem, z kształtu ciała, choć trudno w to uwierzyć. Szczerze mówiąc, on mi wygląda na technobiotycznego superandroida.

To musi być obca technobiotyka, i to bardzo zaawansowana.

— Boże wszechmogący! Daj mi jego obraz w pełnym spektrum. Uruchomię kilka programów porównawczych.

— Robi się.

Dean wykręcił mężczyźnie ręce za plecy, by założyć mu na nadgarstki kajdanki ślizgowe z poliminium. Miały kształt ósemki i sprzączkę zatrzaskową pośrodku. Jenny patrzyła, jak Dean zaciska srebrzyste bransolety. Na szczęście nie było zamka elektronicznego, tylko zwyczajny, prosty mechanizm.

Jej neuronowy nanosystem przekonwertował obraz z siatkówek oczu do postaci zakodowanego zbioru pikseli. Potem przyszła kolej na podczerwień i analizę spektrograficzną.

Dean wyjął magazynek z pękniętego karabinka impulsowego i wraz z zapasową amunicją oddał go Jenny. Następnie sięgnął po swój karabin magnetyczny. Wszyscy raźnym krokiem ruszyli z powrotem ku „Isakore”. Will pilnował jeńca. Jenny nie prowadziła ich dokładnie tą samą drogą, gdyż jak najszybciej chciała się zagłębić w las: na wypalonej polanie czuła się zbyt eksponowana.

— Jenny — odezwał się Ralph ęo minucie. — Za kogo się podawał wasz jeniec?

— Za Kingsforda Garrigana.

— Kłamał. I nie jest to ksenobiotyczny android, jak myślałaś.

Sprawdziłem w naszym archiwum. Złapaliście Geralda Skibbowa, kolonistę z Aberdale.

* * *

— W Durringham mamy parną, dżdżystą noc. Jak wszystkie zresztą na tej nieszczęsnej, prymitywnej planecie. Duszne powietrze zatyka mi gardło i cały jestem spocony, jakbym dostał gorączki. Pomimo to na wskroś przenika mnie zimno, chłód sięga do najgłębszych komórek mego serca. — Czy nie za dużo patosu?

A co tam, niech sobie to w biurze zredagują.

Graeme Nicholson siedział w kucki na ścierpniętych nogach, schowany głęboko w cieniu jednego z wielkich hangarów kosmodromu. Mżawka nie ustawała, przez co tani syntetyczny garnitur lepił się do jego korpulentnego ciała. Mimo że krople były ciepłe, wstrząsały nim dreszcze: tłuste wałki na brzuchu trzęsły się zupełnie tak samo jak podczas śmiechu.

Przez okno biura w oddalonym o pięćdziesiąt metrów parterowym budynku administracyjnym sączyło się mizerne światełko.

Tylko tam jeszcze coś się działo, resztę biur dawno już zamknięto.

Nastawiwszy implanty wzrokowe na najwyższą czułość, Graeme dostrzegał na brudnej szybie obrys Latona, Marie Skibbow i dwojga ludzi. Jednym z nich była Emlyn Hermon, drugi rangą oficer na pokładzie „Yaku”. To ona spotkała się z Latonem i dziewczyną w „Rozbitym Kontenerze”. Czwartej osoby nie znał, ale był to zapewne któryś z pracowników administracji kosmodromu.

Żałował, że nie może podsłuchać, o czym dyskutują, lecz jego udoskonalony słuch sprawdzał się jedynie w promieniu piętnastu metrów, a za żadne skarby wszechświata nie podkradłby się bliżej do Latona. Pięćdziesiąt metrów uznał za rozsądną granicę bezpieczeństwa.

— Od samego miasta śledzę arcyłotra, a nie zobaczyłem nic, co pozwoliłoby mi patrzeć z nadzieją w przyszłość. Interesuje się kosmodromem, a więc gotów jest do odlotu. Wykonał już swoją misję na Lalonde. Za miastem panuje przemoc i anarchia. Doprawdy, trudno sobie wyobrazić, jaką potworną plagę tam wywołał, lecz z każdym dniem coraz gorsze wieści dochodzą rzeką, pozbawiając mieszkańców miasta resztek nadziei. Strach: oto czym włada, oto jakiej broni ma pod dostatkiem.

Marie pokazała niewielki przedmiot, który był prawdopodobnie dyskiem płatniczym Banku Jowiszowego. Urzędnik administracji wyciągnął podobny.

— Pakt został zawarty. Laton realizuje swój plan z nieubłaganą konsekwencją. Próżno się łudzić, by miał on nam przynieść cokolwiek prócz zagłady. W ciągu czterdziestu lat ludzie nie pozbyli się strachu. Czym zajmował się w tym czasie? Raz za razem zadaję sobie to pytanie. Narzuca się tylko jedna odpowiedź: zajmował się złem. Doprowadzał je do perfekcji.

W biurze zgasło światło. Graeme wynurzył się z ustronnej kryjówki i ruszył wzdłuż hangaru, aż ujrzał główne wejście do budynku administracji. Mżawka z wolna przeradzała się w deszcz. Chłodny i nieznośnie lepki garnitur krępował jego ruchy. Po ezystakowych panelach dachu ściekały potoki wody, spadając z głośnym chlupotem na tłuczeń wokół jego przemoczonych butów. Mimo tego wszystkiego, na przekór fizycznym udrękom i obawom związanym z bliskością Latona, czuł jednak zapał, jakiego od lat mu brakowało. W tym właśnie leżał urok dziennikarstwa: okazja jedna na milion, ryzykowne drążenie sprawy, dochodzenie do sedna bez względu na przeszkody. Niedojdy z pokojów redakcyjnych nigdy by sobie z czymś takim nie poradziły — owi spasieni, zgnuśniali karierowicze. I będą o tym wiedzieć. Odniesie wielkie zwycięstwo.

Sprzymierzeńcy Latona wyszli w mrok, chroniąc się sztormiakami przed deszczem. Odwróceni do Nicholsona plecami, zmierzali na pas startowy, gdzie niewyraźne kontury parkujących McBoeingów wydawały się oknami otwartymi na jeszcze głębsze ciemności?

Laton, którego zdradzał wzrost, obejmował w talii Marie.

— Patrzcie, oto piękna i bestia! Co ona takiego w nim widzi?

Marie jest córką prostych osadników, dziewczyną skromną i odważną. Kochała swój nowy świat, harowała w pocie czoła jak wszyscy mieszkańcy tego miasta. Dzieliła z nimi pionierski żywot, aby zapracować na lepszą przyszłość dla dzieci. A jednak popełniła błąd.

Strzeżmy się więc, bo każdy z nas może ulec pokusom ciemnej strony ludzkiej natury. Gdy na nią patrzę, w duchu dziękuję Bogu, że strzeże moich dróg.