Między dwoma McBoeingami stał mniejszy kosmolot. Do niego kierował się teraz Laton. Ze śluzy przez otwarty właz wypływało jasne światło, malując na ziemi szare smugi. Pod dziobem maszyny dwóch pracowników grupy serwisowej obsługiwało zespoły urządzeń wspomagających.
Graeme podbiegł do kół i przykucnął pod podwoziem za szerokimi oponami. Kosmolot był niewielką maszyną pionowego startu o zmiennej geometrii skrzydeł, z rodzaju tych przewożonych w hangarach statków gwiezdnych. Graeme przełączył implanty wzrokowe na maksymalną rozdzielczość i przyjrzał się kadłubowi.
Jak się tego spodziewał, na niskim kanciastym ogonie widniał napis: „Yaku”.
Pod schodkami prowadzącymi do śluzy toczył się jakiś spór.
Urzędnik administracji tłumaczył coś zapamiętale innemu mężczyźnie w sztormiaku z logo LDC na rękawie. Obaj żywo gestykulowali. Laton, Marie i Emlyn Hermon stali z boku, nie wtrącając się do rozmowy.
— Do pokonania pozostała już ostatnia przeszkoda. Pomyśleć tylko, że od Konfederacji dzieli Latona zaledwie jeden urzędnik służb imigracyjnych. Jeden człowiek między nami a perspektywą dramatu na skalę galaktyki.
Spór ucichł. Pokazał się dysk Banku Jowiszowego.
— Czy powinniśmy winić tego urzędnika? Czy mamy do tego prawo? To paskudna noc. A przecież on ma rodzinę na utrzymaniu.
I czy to naprawdę niegodziwy zarobek? Kilkaset fuzjodolarów za odwrócenie wzroku na jedną krótką chwilkę? Za te pieniądze kupi dla dzieci zapas żywności na niespokojne czasy. Pieniądze uczynią jego życie odrobinę łatwiejszym. Kto z nas oparłby się pokusie, no kto? Może ty? — Dobre posunięcie: dać do myślenia widzowi.
Laton i Marie wspięli się po wysłużonych aluminiowych schodkach. Za nimi z pewnym ociąganiem szła Emlyn Hermon. Urzędnik administracji rozmawiał z obsługą naziemną.
Przed samym włazem Laton się odwrócił. Kaptur sztormiaka zsunął mu się z głowy i odkrył twarz. Spokojna, foremna, z arystokratycznym rysem — była cechą charakterystyczną edenistów.
W tym jednak przypadku nie stało za nią kulturowe dziedzictwo, ta nieodzowna przeciwwaga dla genu afinicznego, która nadawała jego nosicielom ludzki wymiar. Wyglądało na to, że patrzy wprost na Graeme’a Nicholsona. Parsknął rechotliwym, lekceważącym śmiechem, pełnym szyderstwa.
Obywatele Konfederacji, którzy w ciągu nadchodzących tygodni odbierali ten program sensywizyjny, czuli wyraźnie łomot serca w piersi starego żurnalisty. Nagle ciężko mu było złapać oddech, coś go ściskało za gardło.
Ta przerwa, jawna kpina. Nie było mowy o przypadku, zbiegu okoliczności. Laton wiedział, że on tu jest, lecz wcale się tym nie przejmował. W jego oczach Graeme był zerem.
— Zaraz odleci, żeby swobodnie włóczyć się po gwiazdach.
Czy powinienem próbować go zatrzymać? Stawić mu czoło, gdy na sam dźwięk jego imienia drżą całe narody? Jeśli uważacie, że powinienem, to wybaczcie. Za bardzo się go boję. Wątpię, czy mógłbym mu w czymkolwiek przeszkodzić. Jestem na to za słaby. I tak by ruszył w swoją drogę.
Zamknął się właz śluzy. Dwaj skuleni przed deszczem pracownicy obsługi naziemnej zakrzątnęli się żywo przy odłączaniu z gniazd w podwoziu ciemnożółtych żebrowanych węży. Jęknęły kompresory, rozdmuchując chmury kropel. Wycie narastało miarowo, aż kosmolot zakołysał się na kołach. Potem uniósł się w ciemne niebo.
— Teraz mam za zadanie wszystkich ostrzec. Zrobię, co tylko w mojej mocy, aby się upewnić, że to nagranie do was dotrze. Abyście wiedzieli, że on nadchodzi. Bo to wy będziecie z nim walczyć.
Życzę szczęścia. Nas tu czeka bój z okropieństwem, które zbliża się z dzikiej prowincji. Niestety, brak nam przygotowania: to nie jest planeta legendarnych herosów, ale zwyczajnych, szarych ludzi. Jak zawsze, brzemię spadnie na tych, którzy mają najmniej sił, by je dźwigać. Straszna noc nastała na Lalonde i nie sądzę, byśmy mieli doczekać świtu.
Kosmolot rozkładał skrzydła, pnąc się ostro ku niebu. Wpadł w skłębioną masę chmur i zniknął z pola widzenia.
Gdzieniegdzie na szerokiej ulicy przed kontenerem zrzutowym gubernatora strzelały z sykiem wątłe języki ognia. Płomienie trawiły sztachety płotów i połamane furmanki, które posłużyły ludziom na opał. Grupki protestujących skupiały się przy ogniskach, a pilnowali ich szeryfowie i ich zastępcy, którzy obchodzili w koło karbotanowy stożek. Nastąpił chwiejny rozejm po chuligańskich rozruchach poprzedniego dnia, kiedy na salwy butelek i kamieni szeryfowie odpowiadali impulsami paralizatorów mózgu. Na szczęście tego dnia tłum powstrzymał się od użycia prawdziwej broni.
Na razie skandowania ustały. Groźba ukryta w krzykach płynących z tysięcy gardeł była czymś, z czym Colin Rexrew w swej karierze nie miał jeszcze do czynienia. Przez kilka ostatnich dni nie potrafił się nawet zorientować, o co chodzi demonstrantom. Odnosił wrażenie, że sami tego dobrze nie wiedzą. Na pewno jednak pragnęli przywrócenia porządku w mieście. W tym względzie Colin solidaryzował się z nimi.
Ilekroć wyglądał za okno, dostrzegał nowy słup dymu nad rozległą panoramą ciemnych dachów. Tej nocy na horyzoncie biły w niebo trzy lub cztery krwawe łuny. Gdyby nie deszcz i wilgotne powietrze, już wiele dni temu pożary zamieniłyby Durringham w gigantyczne pogorzelisko.
Pogarszająca się sytuacja w mieście nie była wszakże jego największym zmartwieniem.
Kiedy do gabinetu weszła Candace Elford, Colin jak zwykle siedział za biurkiem, wlepiając tępy wzrok w nieszczęsne śródmieście za oknem. Terrance Smith obrzucił ją szybkim, znaczącym spojrzeniem, po czym oboje usiedli.
— Obawiam się, że utraciłam kontrolę nad trzecią częścią miasta — zaczęła.
Co noc zbierali się, by omówić wydarzenia dnia. Colin, kiedy cynizm brał w nim górę, nazywał te spotkania zebraniami sztabu antykryzysowego. Nawał kłopotów sprawiał, że gdy najbardziej potrzebował jasnej oceny sytuacji, trudno mu było skoncentrować uwagę. Wiele by dał, żeby móc znowu uruchamiać nanosystemowe programy stymulacyjne lub słuchać godzinami nagrań mood fantasy, jak to czynił w młodości. Może nie czułby na sobie takiej presji?
Nie pomagał nawet neuronowy nanosystem z najwyższej klasy programami menedżerskimi. Pojawiało się zbyt wiele kontrowersyjnych — by nie rzecz nadnaturalnych — czynników, żeby można było stosować wobec nich standardowe procedury. Czy kiedykolwiek gubernator stracił całkowitą kontrolę nad planetą w pierwszym stadium zasiedlania? Komórki pamięciowe nie zawierały wzmianki o takim przypadku.
Nie zapisze się w kartach historii złotymi zgłoskami.
— Chodzi o najeźdźców? — zapytał.
— Nie. Podejrzewamy, że jeszcze do nas nie dotarli. Na razie borykamy się głównie z grabieżami i zorganizowaną przestępczością. Polityka nie ma z tym nic wspólnego, po prostu kilka silnych gangów próbuje skorzystać z zamętu. Warto zaznaczyć, że większość dystryktów, do których moi ludzie nie mają dostępu, znajduje się w południowo — wschodniej części miasta, rozbudowanej najpóźniej, gdzie panuje największa nędza. Gdzie, innymi słowy, mieszkańcy są najbardziej rozgoryczeni swoją sytuacją. Serce miasta, a co najważniejsze, dystrykty przemysłowo — handlowe, uchroniły się od zamieszek. Bezprawia nie popierają starsi mieszkańcy Durringham. Będę szukała wśród nich nowych rekrutów.
— Kiedy odzyskasz kontrolę w południowo — wschodnich dystryktach? — spytał Terrance Smith.
— Chwilowo próbuję powstrzymać eskalację zamieszek.
— Czy to znaczy, że nie dajesz sobie rady?