Выбрать главу

— Tego nie powiedziałam, ale sprawa nie będzie prosta. W ręce gangsterów wpadły dwa kontenery zrzutowe z generatorami termonuklearnymi. Dobrze wiedzą, że nie możemy zniszczyć kontenerów. W Ozark i podczas nieudanej misji „Swithlanda” zginęło wielu świetnie wyszkolonych ludzi. Do tego mamy na głowie nowych kolonistów. To z nimi jest teraz największy kłopot. Zamknęli się w dokach, skąd nie można ich ruszyć. Wszystkie dojścia do doków zostały zabarykadowane, dochodzi do częstych rozbojów i aktów wandalizmu. W chwili obecnej połowa portu nie nadaje się do użytku, co z kolei rozwścieczyło kapitanów statków rzecznych.

Mają na nich oko oddziały służb porządkowych.

— Może by ich wziąć głodem? — zaproponował Colin.

Kiwnęła niezdecydowanie głową.

— To jedna z opcji, chyba najtańsza. Niestety, realizacja tego planu wymagałaby czasu, w magazynach przechowywano bardzo dużo żywności.

— Kupcy nie będą zachwyceni — zauważył Terrance Smith.

— Do diabła z kupcami! — warknął Colin. — Przykro mi, że kolonistom rozgrabiono sprzęt, ale to wcale ich nie usprawiedliwia.

Możemy im w końcu pomóc, lecz niech nie niweczą bezmyślnie wszystkich naszych wysiłków swym agresywnym zachowaniem!

— Niektóre rodziny utraciły dorobek życia…

— Wiem, cholera, że to straszne! Ale nam tu grozi utrata planety liczącej dwadzieścia milionów mieszkańców! Nie mogę myśleć o losie jednostek.

— Tak, rozumiem.

Bywały chwile, kiedy Colin miał ochotę powiedzieć do swego zastępcy: „Proszę, oto mój fotel, bierz sprawy w swoje ręce, specjalisto od skrótów bieżących wydarzeń i ostrożnie proponowanych rozwiązań”. Zamiast tego podszedł do barku i wypatrzył wśród butelek przyzwoicie schłodzone białe wino. Już się nie przejmował dezaprobatą szeryfa generalnego.

— Czy jesteśmy w stanie obronić Durringham przed najeźdźcami? — zapytał spokojnie po zdjęciu zakrętki i napełnieniu kieliszka.

— Gdybyśmy dysponowali czasem, gdybyś ogłosił stan wojenny i gdybyśmy mieli dość broni.

— Tak czy nie?

Candace Elford obserwowała kieliszek w dłoni gubernatora. Zatrząsł się tak, że omal nie wylało się wino.

— Raczej nie — odparła. — Ktokolwiek zmierza w naszą stronę, jest potężnie uzbrojony i świetnie zorganizowany. W kwaterze Sił Powietrznych uważają, że wróg dysponuje jakąś techniką sekwestracji, która przekształca osadników w niewolniczą armię. Biorąc to pod uwagę, nie sądzę, żebyśmy mogli się obronić.

— Nanoukłady do sekwestracji osobowości… — wymamrotał Colin, opadając na fotel. — Boże drogi, kim są nasi wrogowie?

Grupą ksenobiontów, których wygnano z rodzimej planety?

— Stuprocentowej pewności oczywiście mieć nie mogę, ale moi ludzie analizujący obrazy satelitarne trafili dziś rano na coś ciekawego. Może to rzuci jakieś światło na naszą sytuację. — Przesłała datawizyjne polecenie do biurowego komputera. Zapaliły się ekrany ścienne, ukazując pusty skrawek dżungli pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Ozark.

Satelita przelatywał nad tym terenem wczesnym popołudniem, więc obrazy były jasne i wyraźne. Drzewa rosły tak gęsto, że puszcza przypominała z góry nieprzerwaną szmaragdową równinę. Pięć czarnych, idealnie prostych linii zaczęło się wrzynać w ów zielony przestwór, jakby na ekranie zostawiały ślad olbrzymie, niewidzialne pazury. Kamery satelity skoncentrowały się na początkowym odcinku jednej z linii. Colin zobaczył drzewa przygniatane do ziemi. W pole widzenia wtoczył się wielki dziesięciokołowy pojazd; szary metal połyskiwał w słońcu, z płaskiej górnej powierzchni sterczała czarna bańka kabiny. Przód wehikułu, tępy i klinowaty, bez żadnego trudu powalał pnie. Nadwozie oblepiały grudy czerwonobrązowej ziemi rozrzucane przez tylne koła. Równolegle do ścieżki zmiażdżonej roślinności przez dżunglę przedzierały się jeszcze trzy podobne pojazdy.

— Zidentyfikowaliśmy je jako krążowniki lądowe marki Dhyaan DLA404, produkowane na Varzquezie. Tyle że już ponad dwadzieścia lat temu fabryka Dhyaana przestała produkować ten model.

Colin Rexrew połączył się datawizyjnie z wyszukiwarką komputera biurowego.

— Towarzystwo Rozwoju Lalonde nie sprowadziło tych pojazdów.

— Zgadza się. Sprowadzili je najeźdźcy. Oto pierwszy niepodważalny dowód na to, że stoi za tym jakaś siła z zewnątrz. Aha, jadą prosto do Durringham.

— Święty Boże! — Odstawiwszy na biurko pusty kieliszek, Colin gapił się na ekrany. Po tygodniach beznadziejnych zmagań z nieuchwytnym, może nawet wyimaginowanym nieprzyjacielem, wróg uzyskał nareszcie materialną postać. Nie sposób było jednak dociec, choćby i nielogicznych, przyczyn tej agresji.

Gubernator zebrał w sobie resztki dawnej determinacji i przedsiębiorczości. Realność zagrożenia sprawiła, że ocknęła się w nim tak bardzo mu teraz potrzebna pewność siebie. Uruchomił w neuronowym nanosystemie ten jeden program, którego nie spodziewał się nigdy używać. Przełączył w tryb nadrzędności procedury taktyki wojennej.

— Nie możemy się dłużej łudzić, sami sobie z tym nie poradzimy. Potrzebują oddziałów wojskowych wyposażonych w broń z prawdziwego zdarzenia. Zamierzam wykurzyć tych najeźdźców z mojej planety. Należy tylko zlokalizować ich centrum dowodzenia. Jak zniszczymy mózg, to reszta ciała przestanie się liczyć. Potem spróbujemy usunąć z ludzi układy do sekwestracji osobowości.

— Najpierw trzeba przekonać zarząd LDC — rzekł Terrance Smith. — To nie takie łatwe.

— Później im o wszystkim powiemy. Widzieliście te krążowniki. Dotrą tu za tydzień. Ważny jest pośpiech. Bądź co bądź, pilnują tylko interesów spółki. Bez Lalonde nie będzie LDC.

— Skąd wziąć żołnierzy bez kontaktowania się z zarządem? — zapytał Terrance.

— Stamtąd, gdzie i tak by ich później zwerbowano. Podpiszemy z nimi krótkoterminowy kontrakt.

— Mamy brać najemników? — zdziwił się i wystraszył zastępca gubernatora.

— Owszem. Powiedz mi, Candace, jaki jest najbliższy port, w którym zdobędę dostateczną ilość doświadczonych żołnierzy?

Chcę mieć również okręty wojenne. Zapewnią wsparcie ogniowe z niskiej orbity i powstrzymają od lądowania dalsze statki najeźdźców. Będzie nas to sporo kosztować, ale wyjdzie taniej od zakupu platform strategicznoobronnych.

Szeryf generalny zmierzyła go długim, taksującym spojrzeniem.

— Tranquillity — odrzekła po zastanowieniu. — To baza czarnych jastrzębi i tak zwanych niezależnych przewoźników. Gdzie są statki, znajdą się też ludzie. Ione Saldana jest młoda, ale niegłupia, nie wypędza wolnych żołnierzy. Miliarderzy mieszkający w habitacie często korzystają z ich usług.

— I dobrze — stwierdził Colin pewnym głosem. — Terrance, prace na Kenyonie mają być natychmiast wstrzymane. Sięgniemy po fundusze odłożone na drążenie głównej komory. Zawsze uważałem, że trzeba poczekać z tą cholerną robotą.

— Tak, sir.

— Następnie wybierzesz się jednym z transportowców kolonizacyjnych do Tranquillity, żeby nadzorować rekrutacją.

— Ja?

— Ty. — Colin obserwował, jak jego pomocnik tłumi w sobie wyrazy sprzeciwu. — Chcę co najmniej czterech tysięcy regularnych żołnierzy, którzy przywrócą porządek w Durringham i okolicznych hrabstwach. Będą jeszcze potrzebne jednostki specjalne do przeprowadzenia zwiadu w dorzeczu Quallheimu. Muszą to być ludzie najlepsi z najlepszych, ponieważ wyruszą z misją odnalezienia głównej bazy wroga w głębi dżungli. Po jej namierzeniu zostanie ostrzelana przez okręty wojenne, zmieciona z powierzchni ziemi.