Terry Pratchett
Dysk
Spotkałem kiedyś sztygara, miał on kawałek węgla, wewnątrz którego znajdował się złoty suweren z 1909 roku. Widziałem skamielinę amonitu rozdeptaną czyimś butem. W piwnicy Muzeum Historii Naturalnej mają pokój, który zawsze jest starannie zamknięty. Są tam różne ciekawostki, jak tyranozaur z zegarkiem na rękę albo czaszka neandertalczyka z trzema złotymi plombami.
I co pan na to?
1
Naturalnie dzień był nieprzyzwoicie śliczny — zupełnie jak z reklamówki Kompanii, a ponieważ chwilowo okna gabinetu wychodziły na porośniętą palmami lagunę, widok z nich też był prześliczny: na błękitne fale załamujące się o zewnętrzną rafę i białą plażę pełną pokruszonych koralowców i innych muszli.
Tyle że żadna reklamówka nie pokazałaby upiornego kadłuba warstwiarki. To był akurat mniejszy model, przeznaczony dla wysp i atoli do piętnastu kilometrów, zamocowany na pontonach. Gdy Kin jej się przyglądała, wypluła kolejny metr plaży. Swoją drogą ciekawe, kto był operatorem, bo plaża miała genialny kształt. Ten, kto potrafił położyć jaw ten sposób, i to od razu z muszlami, zasługiwał na lepsze zajęcie. Chyba że był to jeden z tych milczkowatych maniaków, dobrych jedynie w robieniu wysp. Czasami się tacy trafiali — nie nadawał się jeden z drugim do niczego, ale jeśli miał możliwość wejść na budowę zaraz po wulkanologach, to skomplikowane archipelagi robił jak marzenie.
— Joel? — wywołała inżyniera rejonu. — Kto jest na BCF3?
— Dzińdybry, Kin. — Nad biurkiem pojawiła się opalona twarz. — Czekaj no, sprawdzę… aha! Dobry jest, nie?
— Jest.
— To Hendry. Obiekt pliku raportów na twoim biurku. Wiesz, ten, co wsadził skamieniałego dino w…
— Czytałam.
Joel bez trudu rozpoznał jej ton i westchnął wymownie.
— Nicol Plante, jego mikserka, też musiała brać w tym udział — wyjaśnił. — Przestawiłem ich na wyspy, bo tu, przy koralach, są mniejsze możliwości, żeby…
— Wiem. — Kin się zamyśliła. — Przyślij go. Ją też. Zawsze jak się zbliżamy do końca, ludzie zaczynają się wygłupiać.
— To się nazywa młodość. Wszyscy przez to przechodziliśmy, pamiętasz? Ja zrobiłem parę butów w pokładzie węgla. Przyznaję, że mało pomysłowe, ale na nic lepszego nie wpadłem.
— Chcesz powiedzieć, żebym się go nie czepiała? — upewniła się.
Niepisaną zasadą było, że każdy może raz spróbować czegoś nieortodoksyjnego. Po to były sprawdzacze. Jak dotąd znajdowali wszystkie efekty takich pomysłów, a gdyby nawet jakiś przeoczyli, można było spokojnie polegać na przyszłych paleontologach, że zatuszują wszystko, co im nie będzie pasowało do teorii.
Kłopot w tym, że zawsze mógł się zdarzyć wyjątek od reguły…
— Jest dobry — powtórzył Joel. — Niedługo będzie doskonały. Tylko nie urwij mu jaj, dobrze?
Kin nie skomentowała prośby. Parę minut później ryk za oknem ucichł, a po chwili jeden z autosekretarzy pojawił się w drzwiach, prowadząc… krępego blondyna o skórze koloru gotowanego raka i chudą, łysą panienkę ledwie że pełnoletnią. Oboje stanęli, osypując na dywan koralowy pył i przyglądając się siedzącej za biurkiem Kin z mieszaniną strachu i wyzwania.
— Siadajcie — zagaiła. — Chcecie coś do picia? Wyglądacie na odwodnionych… myślałam, że kabiny mają klimatyzację…
Parka spojrzała po sobie.
— Mają — przyznało dziewczę. — Ale Frane lubi czuć, co robi.
— Jego wola — mruknęła Kin. — Lodówka to to okrągłe, co wisi właśnie za wami. Częstujcie się.
Oboje podskoczyli, gdy lodówka delikatnie trąciła ich w plecy, wyjęli z niej jakieś soki i usiedli, uśmiechając się nerwowo.
Nie ulegało wątpliwości, że bali się Kin, co ją dziwnie peszyło, choć było zrozumiałe. Oboje pochodzili z kolonii, i to tak świeżych, że ledwie skały zdążyły tam okrzepnąć, podczas gdy ona pochodziła z Ziemi. I to nie z Nowej, Całej, Starej, Rzeczywistej czy Najlepszej Ziemi, ale po prostu z Ziemi, czyli z kolebki ludzkości, jak to skromnie zaznaczały podręczniki do historii. A na dodatek miała na czole podwójny znak stulecia, czyli coś, o czym jedynie słyszeli, zanim zostali pracownikami John Company. Poza tym była ich szefem. I mogła ich wylać w każdej chwili.
Lodówka dostojnie poszybowała do swej alkowy, zataczając po drodze zgrabny łuk wokół zupełnie pustego kawałka pokoju przy drzwiach. Kin przyjrzała się jej podejrzliwie i uznała, że trzeba będzie wezwać mechanika.
Oboje siedli ostrożnie w antygrawitacyjnych fotelach, jakich nie posiadała większość kolonii. Kin przyjrzała się parze surowo i włączyła zapis.
— Wiecie, dlaczego tu jesteście — oświadczyła. — Czytaliście przepisy, jeśli macie choć szczyptę zdrowego rozsądku, ale mam obowiązek przypomnieć wam, że możecie albo zgodzić się z moją decyzją, jako przedstawiciela firmy na sektor, albo zdecydować się na oficjalne przesłuchanie przed komisją w siedzibie Kompanii. Co wybieracie?
— Panią — odparło dziewczę.
— On umie mówić? — zainteresowała się Kin.
— Wolimy być sądzeni przez panią — zabasował chłopak.
— To nie jest sąd, a ja nie wydaję wyroków. — Kin potrząsnęła głową. — Jeśli nie zgodzicie się z moją decyzją, zawsze możecie odejść z firmy. Naturalnie, jeśli wcześniej was nie zwolnię.
Prawdę mówiąc, było to wyjście czysto teoretyczne — na każde wolne miejsce czekała długa kolejka kandydatów; nikt dobrowolnie nie rezygnował z zatrudnienia w Kompanii.
— Dobrze. Wasza decyzja została zarejestrowana. Oboje obsługiwaliście warstwiarkę BYN674 juliusa bieżącego roku standardowego na kontynencie Y? Otrzymaliście dokładny plan i rysunki tego, co macie wykonać?
— Się zgadza — przyznał Hendry.
Kin nacisnęła przycisk i jedna ze ścian zmieniła się w ekran, na którym ukazała się szara skała. Wznosiła się tam wysoka na kilometr ściana warstw, przypominająca kanapkę pana Boga. Odłączono od niej warstwiarkę, toteż jeśli nie siądzie za jej sterami naprawdę dobry operator, geolodzy tej planety znajdą niewytłumaczalny uskok. Obraz znieruchomiał mniej więcej w połowie wysokości zbocza i zaczął się powiększać, ukazując fragment stopionej ściany, do której przymocowano platformę. Stojący na niej robotnicy w żółtych kaskach odsunęli się, poza jednym, który trzymał przy Eksponacie A calówkę i uśmiechał się, mimo prób zachowania powagi.
— Plezjozaur — odezwała się Kin. — W niewłaściwej warstwie, ale to akurat najmniejszy problem.
Kamera ukazała na wpół odkryty szkielet, ogniskując się na prostokącie nad jego łbem. Gdy obraz się wyostrzył, widać było, że dinozaur trzyma plakat z napisem.
— „Skończcie z próbami nuklearnymi” — przeczytała Kin, starając się nie okazać podziwu: zaprogramowanie tego dowcipu musiało zająć parę tygodni, i to ciężkiej pracy, w wolnym czasie.
— Jak się dowiedzieliście? — spytała niespodziewanie dziewczyna.
Odpowiedz była prosta: w każdą warstwiarkę wbudowany był czujnik, na taką właśnie okoliczność, to jednak był oficjalny sekret firmy. W przeciwnym razie z dziesięciokilometrowego wylotu mogły wyjść takie cuda, że dinozaur pacyfista to przy nich drobiazg. Co gorsza, ciekawostki w stylu mamuta z protezą słuchową pozostałyby w skałach dopóty, dopóki nie odnalazłby ich jakiś radosny naukowiec. Prędzej czy później każdy operator warstwiarki próbował czegoś takiego, bo każdy, mający odrobinę talentu czuł się z początku jak król, a zabicie klina przyszłym paleontologom stawało się pokusą nie do opanowania. Czasami Kompania ich wyrzucała, a czasami promowała.