Выбрать главу

Był też wyposażony w największy model garkotłuka, jaki w życiu widziała. Mógł on wytworzyć wszystko: od thermidora z homara do trocin. Był w stanie produkować nawet proteiny, przyswajane przez shandy.

Izba chorych nie przyniosłaby wstydu sporemu miastu, a lodówka była tak zaopatrzona, że Kin opadła szczęka. Silver nie bardzo rozumiała dlaczego.

— Mięso, ryby, liście, nic nadzwyczajnego: zwyczajne ludzkie jedzenie.

Kin wskazała garkotłuka mruczącego do siebie zalotnie.

— Słyszałaś, żeby to kiedykolwiek się zepsuło? — spytała.

— Gdyby się psuły, ludzie nigdy nie wpuściliby nas do kosmosu — odparła rzeczowo Silver.

— To po co marnować miejsce i paliwo na przewożenie tego śmiecia? Że o lodówce nie wspomnę. Gdyby był nerwowy, zabrałby jedzenie dla ciebie… ano tak! zapomniałam, że on jest stary.

— Stary?

— Stary na tyle, by nie ufać maszynom i mieć wymagania co do produkowanego przez nie jedzenia. Zawartość tej lodówki musiała kosztować majątek.

— Wyjaśnij, proszę, co rozumiesz przez „stary” — uparła się Silver.

Gdy Kin skończyła wyjaśniać, zdała sobie sprawę, że tamta przygląda się jej — łagodnie mówiąc — dziwnie.

— Wy, ludzie, musicie mieć fioła na punkcie kosmosu — oceniła.

Do pomieszczenia bezszelestnie wszedł Marco, trzęsąc się z wściekłości.

— Co to jest za statek? — spytał bez wstępów. — W ładowni jest dość broni, żeby przestrzelić na wylot planetę!

— Ręcznej pewnie też nie brakuje — mruknęła Kin. Zaczęła bardzo szybko myśleć.

— Nie brakuje. Jak zgadłaś?

— Nie zgadywałam, powinnam tylko się tego znacznie wcześniej domyślić. Silver, znalazłaś jakąś wiadomość od Jala, jak tu przybyłaś?

— Kung-przewodnik mówił, że mamy czekać. Dlaczego?

— Marco, tu gdzieś muszą być kombinezony kosmiczne. Gdy się w nie ubierzemy, zdołasz uruchomić procedurę awaryjnej ewakuacji?

— Na planecie? Statek imploduje. Muszę wystartować i wznieść się powyżej…

— To automatyczny Clipe kalibru.0003. Jak skoczycie na mnie równocześnie, może wszystkich nie trafię, ale nie wiecie, od kogo zacznę — głos należał do Jala.

Sam Jalo stał w drzwiach, trzymając w dłoni pistolet z nonszalancją wskazującą na wprawę w użyciu. Kin przypomniała sobie, co może zrobić strumień igieł z takiej broni, i zdecydowała się pozostać naprawdę nieruchomo. Zerknęła na Silver. Ta nie patrzyła na Jalo, tylko na kunga.

Marco stał na ugiętych nogach. Ręce trzymał lekko zgięte z dala od ciała niczym dawni rewolwerowcy i syczał cicho.

— Powiedz temu czemuś, że jak zaatakuje, będę strzelał! — ostrzegł Jalo. — Powiedz mu!

— Wiesz, że cię rozumie — odparła chłodno Kin.

— Tu zaraz będzie pobojowisko — dodała Silver po shandyjsku. — Nikt nie grozi kungowi bezkarnie.

— Marco prawnie jest człowiekiem — odparła Kin we wspólnym.

— To mnie właśnie zmyliło — warknął Jalo. — Kazałem tej agencji komputerowej na Prawdziwej Ziemi wybrać trzy osoby spełniające określone warunki. Podali mi was, tylko, durnie, nawet się nie zająknęli, że dwie z tych trzech osób nie są ludźmi.

— Ale musieli podać planety, na których się urodziliśmy — zauważyła Kin.

— Co z tego? Żaba urodził się na Ziemi, a niedźwiedź na statku orbitującym wokół Shand. Czy nikt tu nie zwraca uwagi na rasę? Podurnieliście do reszty?! Prawnie człowiek! Też idiotyzm. Nie ruszać się.

— Tak się zastanawiałam, gdzie jesteś… powinnam poszukać fragmentu niewyraźnego korytarza… złodzieju.

— Przykre, ale prawdziwe — uśmiechnął się krzywo. — Postępuję zupełnie jak twoja Kompania używająca kradzionych maszyn i techniki, jak na przykład Liny.

— Nieprawda — obruszyła się Kin. — Kompania administruje nimi dla wspólnego dobra. — Doskonale. Profity tej podróży przeznaczymy dla mojego ogólnego dobra.

Znałem LeVine’a i resztę, trenowaliśmy razem. Coś mi się należy od przyszłych pokoleń i mam zamiar sobie to wypłacić.

Coś małego i czarnego pojawiło się zza zakrętu korytarza za jego plecami. Kin przypomniała sobie, że Marco — jako zdeklarowany człowiek — zabrał się do oswajania kruka. Właśnie zbliżała się pora karmienia.

— Potrzebuję pomocy — dodał Jalo.

— Masz mieszek-fałszerza, mało ci?

— Z tym, co na nas czeka, możemy stworzyć własną Kompanię. — Jalo wyjął z kieszeni taśmę nawigacyjną. — Wszystko jest tutaj!

— Folałapym mofić pes pistoletu — wyartykułowała z trudem Silver. — To niemiłe.

Kruk podfrunął, wylądował Jałowi na ramieniu i wrzasnął przeraźliwie prosto do jego ucha…

…strumień igieł wbił się w sufit z cichym świstem…

…a Marco poruszył się tak szybko, że pozostali zauważyli to, gdy siedział okrakiem na powalonym Jalu, trzymając w jednej dłoni pistolet, a trzy pozostałe w gotowości do rozwalenia mu czaszki…

…nagle mrugnął, rozejrzał się i pochylił nad Jąłem.

— Nie żyje — stwierdził zdumiony. — A nawet mu nie przyłożyłem.

Kin uklękła przy leżącym.

— Umarł, zanim go dopadłeś — pocieszyła kunga.

Widziała, jak natychmiast po wrzasku kruka twarz Jala zrobiła się trupioblada. Upadł, zanim Marco znalazł się przy nim.

4

Jalo był wystarczająco świeżym nieboszczykiem, by warto było go zapakować do pokładowego medyka, który naturalnie natychmiast rozjarzył się wszystkimi czerwonymi lampkami. Kin sprawdziła diagnozę: popękane naczynia, naderwane organy, uszkodzenie mózgu… kiedy dotrą na jakąś ludzką planetę, czeka go co najmniej sześć miesięcy zbiornika rezurekcyjnego.

— Zawał? — zasugerowała Silver.

— I to solidny — dodała Kin. — Szczęściarz. Zapadła cisza. Kin odwróciła się i stwierdziła, że Silver przygląda jej się, nic nie rozumiejąc.

— Możemy to naprawić — wyjaśniła. — Za to gdyby Marco dorwał go żywego, nie byłoby co włożyć do zbiornika. On mu groził.

— Kungowie są paranoidalni — zgodziła się Silver. — Ale ten zachowuje się także jak człowiek.

— Widziałaś, jak się poruszał? To pozycja bojowa, choć mógł sobie z tego nie zdawać sprawy. On nie zna znaczenia słowa „strach”. Tak jak każdy kung.

— Aha. — Silver najwyraźniej z czegoś się ucieszyła. — Pół człowiek, pół kung. Ja wiem, co to jest strach, i teraz jestem po prostu przerażona.

— Wiem. Widzę.

(Przerwało jej kilka sekund zawrotu głowy i wieczność desperacji.)

Gdy wróciła jej zdolność widzenia, zauważyła, że statek spowija mgła pełna lodowców. Tak to przynajmniej wyglądało przez okno. Oraz że właśnie przestał wyć alarm. I że gdzieś zniknęło przyciąganie. Silver, nieprzytomna, unosiła się w pobliżu tego, co dotąd było sufitem.

Zreasumujmy… statek unosił się w jeziorze, a teraz unosił się w przestrzeni otoczony przez zamarznięte powietrze i spory kawałek jeziora. Na Kung musiała być niezła burza po tym, jak kilka hektarów sześciennych powietrza i wody zniknęło otoczone polem wytworzonym podczas skoku w Gdzieniebądź.

Ponieważ jej wrodzony geniusz czuł się nieco stłamszony w nieważkości, popłynęła, nieco się przy tym obijając, do sterowni. Tam zastała Marca pochylonego nad główną konsoletą niczym gigantyczny pająk i nawrzeszczała mu do ucha.