Выбрать главу

Marco obrócił ją w dłoniach i wzruszył ramionami.

— Te ptaki są inteligentne?

— Może są, ale na pewno nie mają palników pod ogonami.

Przez chwilę oboje w milczeniu przyglądali się stopionej klatce.

— Jalo mógł to zrobić… — zaproponował niepewnie Marco. — Nie mógł. Był tak jak my zaskoczony widokiem ptaka.

— Powiedziałabym, że nawet bardziej. Nie lubię takich tajemnic. Widziałeś ostatnio kruka?

— Od śmierci Jala nie. — Marco przechylił się i włączył alarm.

Na całym statku zawyły syreny i rozdzwoniły się dzwonki — po czterdziestu sekundach do sterowni wpadła Silver, jeszcze przysypana śniegiem wypełniającym jej jamę sypialną. Wyhamowała, widząc, że oboje jej się przyglądają, i warknęła pytająco:

— To ma być jakiś ludzki żart?

Czym prędzej powiedzieli jej, o co chodzi.

— Rzeczywiście dziwne — zgodziła się Silver. — Powinniśmy chyba przeszukać statek…

Marco westchnął i wygłosił dłuższą przemowę na temat małych schowków, jakie znajdują się na każdym statku kosmicznym, oraz podał malownicze szczegóły, co może nastąpić, gdy coś małego, pierzastego i zdeterminowanego dostanie się do przewodu wentylacyjnego albo zapłacze w kable.

— No dobra — podsumowała Kin. — To co robimy?

— Wy wracacie do swoich kabin, sprawdzacie je dokładnie i uszczelniacie drzwi. Ja wypuszczę powietrze z reszty statku, tworząc podciśnienie. Standardowa procedura deratyzacyjna.

— Zabijesz go — zauważyła rzeczowo Kin.

— No to co?

Czekając na zakończenie całej procedury, Marco przelotnie zastanowił się, skąd się w ogóle wziął ten cały kruk, ale potem skoncentrował się na czymś znacznie istotniejszym. Mianowicie na tym, czy któraś ze współtowarzyszek podróży zauważyła, że gwizdnął martwemu Jałowi magiczny mieszek. Tak na wszelki wypadek…

Silver po przeszukaniach (z zerowym zresztą wynikiem) swej kabiny, zresztą zupełnie zamarzniętej, poświęciła się rozważaniom, czy którekolwiek z pozostałych zauważyło, jak zabiera mieszek ze schowka Marca i wkłada do własnego. Żeby potem móc go w spokoju zbadać…

Kin po przetrząśnięciu kabiny położyła się wygodnie, obserwując pulsujące, czerwone światło nad drzwiami, oznaczające, że na korytarzu nie ma powietrza, i czując przelotną sympatię dla kruka. A potem skupiła się na rozważeniu, czy ktoś dostrzegł, że zabrała mieszek z kryjówki Silver i wyrzuciła do zsypu podczas skoku w Gdzieniebądź. Teraz mieszek, o ile jeszcze istniał, leciał sobie prosto do krańca wszechświata napędzany ciągłym strumieniem banknotów.

W czterech miejscach w kadłubie rozmieszczone były śluzy powietrzne zamontowane zgodnie z przepisami bezpieczeństwa, by podczas nagłej dekompresji członkowie załogi mieli większe szansę ratunku, niż gdyby mieli do dyspozycji tylko kombinezony kosmiczne. Pomysł sprawdził się już wielokrotnie.

Nad każdą zajętą śluzą powinno błyskać duże, czerwone światło, by ekipa ratunkowa nie musiała tracić czasu na sprawdzanie. Teraz jedno błyskało, tyle że nikt nie zwracał na nie uwagi.

Wewnątrz był kruk kurczowo trzymający się obułap drążka przy wlocie powietrza i myślący o przetrwaniu.

W jakiejś nudnej chwili, w które obfitują wszelkie podróże, Silver zażyczyła sobie w pokładowej bibliotece egzemplarza książki Kin Arad. Okazało się, że egzemplarza nie ma, jest natomiast streszczenie z „Przeglądu Literackiego Dziesięciu Światów” poprzedzone stu sześćdziesięcioma linijkami tekstu dotyczącego udziału autorki w ponownym odkryciu zasad produkcji papieru. Streszczenie zaczynało się następująco: „Głównym osiągnięciem autorki jest zebranie kilkunastu odkryć archeologicznych, paleontologicznych i astronomicznych w jedną spójną teorię. Teraz łatwo powiedzieć, że teoria ta była od dawna oczywista. Właśnie ta oczywistość powodowała całkowite jej ukrycie. Jedynie konstruktor planet przyzwyczajony do syntetycznego myślenia i będący jednostką wybitnie oczytaną mógł ją odkryć”.

A teoria była taka:

Były sobie spindle. Telepaci tak telepatyczni, że na jednej planecie nie mogło ich przebywać więcej niż tysiąc równocześnie, bo wywoływały mentalny hałas nie do wytrzymania. Pozostawiły po sobie biblioteki i urządzenia, dzięki którym wiadomo, że były w stanie przekształcać planety, dostosowując je do własnych potrzeb. Wiadomo też, że potrzebowały dużo przestrzeni do życia i myślenia i że były dumne. Ich dumę szlag trafił, gdy na planecie Bery pod półmilionową warstwą granitu odkryły pozostałości warstwiarki wheelerów. Okazało się, że wbrew temu, o czym były głęboko przekonane, wcale nie były pierwszymi panami Stworzenia — wheelerzy wyprzedzili ich o jakieś pół miliarda lat. Szok był taki, że spindle przestały się rozmnażać.

Większość tego, co jest znane, zawdzięcza się wrakowi statku spindli, który został przechwycony w ziemskim systemie słonecznym. Był on jakby latającą biblioteką, dzięki czemu niewiele ucierpiał po wielokrotnym trafieniu przez meteoryty. Miał sto mil średnicy i załogę złożoną z trzech spindli. Większość powierzchni tworzyła pusta przestrzeń niezbędna do myślenia i życia członków załogi. A inne rasy uważają, że mają problemy z przeludnieniem…

Wheelerzy wyglądali jak krzemowe półkule wyposażone w trzy naturalne koła. Przynajmniej nic więcej nie ocalało, lecz pod granitem dało się znaleźć pozostałości ich miast, toteż powoli poznano ich cywilizację. Mieli zapisy dotyczące jeszcze wcześniejszej rasy zwanej paleotechami. Mieli oni tworzyć gwiazdy Typu II razem z układami planetarnymi. Jedną z ich specjalności było wywoływanie supernowych, by stworzyć ciężkie pierwiastki. Dlaczego? A dlaczego nie? Paleotechów nie było łatwo zrozumieć (Kin Arad udzieliła całkiem zadowalającej odpowiedzi na pytanie, dlaczego tworzyli gwiazdy: „Bo mogli”).

Pewnego razu statek, który wypadł z Gdzieniebądzia w wyniku uszkodzeń, odnalazł martwego paleotecha w mało znanym rejonie Galaktyki. Martwego według obecnie przyjętych zasad (Kin Arad zauważyła słusznie, że mogli żyć według innej skali czasowej i to, co nam wydaje się martwym truchłem, w realiach czasu metagalaktycznego może być całkiem żwawym organizmem). W każdym razie był to cienkościenny walec liczący pół miliona mil.

Legendy wheelerów mówią o gładkim, wypolerowanym świecie zawierającym zapis całej historii paleotechów wraz z legendami dotyczącymi poprzedzającej ich rasy chtonów, budujących ponoć gwiazdy z materii kosmicznej, oraz jeszcze wcześniejszych RIME, którzy wytwarzali wodór jako efekt przemiany materii…

Wniosek:

Rasy powstają i zmieniają wszechświat, dostosowując go do swych potrzeb, po czym wymierają. Pojawiają się inne rasy, które także zmieniają zastany wszechświat według własnego gustu i również wymierają. Itd., itp., cdn. I tak od samego początku, gdy była nicość. Proces ciągłego tworzenia jest tym, dzięki czemu istnieje wszechświat, nigdy bowiem nie było czegoś takiego jak naturalny wszechświat.

(Kin Arad nie wytrzymała kiedyś podczas dyskusji, gdy jeden z mówców krytykował rasę spindli, ponieważ manipulowały one planetami i ich stanem. Odparła, że gdyby tego nie robiły, to Ziemia wciąż byłaby mieszanką płynnych skał i ciężkich chmur. Oprócz tego, że umożliwiły powstanie na niej życia i zaopatrzyły w solidny księżyc, to jeszcze dały ludziom przeszłość. To dzięki ich programowaniu warstwiarki położyły liczącą kilkaset metrów grubości warstwę zawierającą skamieliny istot, które nigdy nie istniały, jak ichtiozaury, trylobity czy kreda. Może nie czuły się normalnie bez takiej warstwy, podobnie jak gdy w promieniu pięćdziesięciu mil był inny przedstawiciel ich rasy, a może miały takie poczucie humoru. Prywatnie Kin uważała, że była to dla nich forma sztuki. Tym ciekawsza, że nie przewidziana do oglądania przez nikogo.)