Выбрать главу

5

Dwadzieścia minut później statek znieruchomiał nad dziurą.

Miała nieco eliptyczny kształt i stopione brzegi — zupełnie jak przy ostrożnym użyciu pokładowego napędu fuzyjnego albo lasera geologicznego. Kin co prawda nie wiedziała, czy sondy Terminus były wyposażone w lasery geologiczne, ale wydawało się to wysoce prawdopodobne.

— Znajdujemy się wysoko nad atmosferą — oznajmił Marco i dodał: — mam nadzieję, że użytkownicy nie wściekli się za dziurę w niebie.

— Możemy zaproponować im odszkodowanie — podsunęła Silver.

Kin prawie potraktowała to jako żart, zastanawiając się, dlaczego ktoś zamknął się w ten sposób przed wszechświatem. Jeśli nie byli kompletnymi paranoika-mi, takie postępowanie nie miało sensu. A gdyby nimi nie byli z początku, to stali się tacy na pewno.

— Nie! — oświadczyła nagle. — Szaleńcy nie zdołaliby zbudować czegoś takiego.

— Wygląda jak Ziemia, a Ziemianie są szaleni — zauważyła Silver. — Przypuszczam, że ludzie nie bawili się w sekretne budowanie światów?

— Nie… — zaczęła Kin stanowczo i zauważyła, w jaki sposób pozostała dwójka jej się przygląda. — …nie wiem. Przyznaję, że wygląda, jakby się bawili.

— W rzeczy samej — przytaknął Marco.

— Właśnie — zgodziła się Silver.

— Teraz nie oddychać i nie miotać się! — polecił Marco. — Powinniśmy się przecisnąć, ale prawie na styk.

Przelecieli, a raczej wpadli przez dziurę, mając ledwie metry przestrzeni między kadłubem a brzegami otworu, przy wtórze wycia wszystkich możliwych czujników zbliżeniowych. Czujniki wciąż wyły, gdy Kin zauważyła na ekranie pędzący ku nim obiekt.

Obiekt uderzył w ładownię, dziurawiąc kadłub i wywracając niebo do góry nogami. Drzwi awaryjne zatrzasnęły się z łoskotem, a sterownia z szarpnięciem oddzieliła się od reszty kadłuba, stając się samodzielnym statkiem, a raczej kapsułą ratunkową wyposażoną we własny napęd i żyroskopy.

Zniszczenia, jakim uległ statek, były niczym w porównaniu z tym, co spotkało napastnika — przestał on bowiem istnieć.

Błękitnozielone odłamki rozprysnęły się po niebie, a gdy Kin zebrała się z podłogi, ekrany migotały niczym wielobarwny pył.

Wewnętrzne drzwi śluzy awaryjnej otworzyły się i wpadł przez nie Marco, zdejmując hełm skafandra, co zajmowało mu dwie ręce. W trzeciej ściskał karabin laserowy, a w czwartej ostrożnie trzymał długi, szklany odłamek.

— Tylko mi nie mów, że ktoś rzucił w nas butelką — powitała go Kin.

— Butelką może nie, za to nader celnie — warknął. — Reszta statku to wrak: nie mamy napędu, a zawartość ładowni lata sobie spokojnie wokół wraku. Działają systemy awaryjne i prawdopodobnie udałoby mi się zamontować jakiś napęd podświetlny.

— A więc nie wszystko stracone — oceniła Silver.

— Tyle że powrót do domu potrwałby ze dwa tysiące lat. Nawet ten karabin jest gówno wart, bo Jalo trzymał zasilacze w osobnym pudle, tak jak je zapakował jakiś głupek w fabryce.

— A więc lądujemy na dysku — podsumowała Kin.

— Właśnie się zastanawiałem, która z was wpadnie na to pierwsza. Tylko będzie to podróż w jedną stronę. Nie wystartujemy tym pudłem.

— Co właściwie nas trafiło? — zaciekawiła się Silver. — Wydawało mi się, że widziałam kulę jakiejś dziesięciometrowej średnicy…

— Obawiam się, że wiem, co to było — wymamrotała cicho Kin.

— Całkiem skuteczna broń — ocenił Marco. — Co prawda nie bardzo rozumiem, dlaczego uległa całkowitemu zniszczeniu, ale skutecznie załatwiła sprawny statek kosmiczny. Zanim wylądujemy, chciałbym oblecieć to jeszcze raz. Na wszelki wypadek.

Silver chrząknęła cicho i znacząco.

— A co będziemy jedli? — spytała uprzejmie.

Kilka godzin ciężkiej harówki zajęło im wydostanie garkotłuka z leniwie obracającego się wraku. Ponieważ Kin się uparła, przy okazji wyciągnęli też sarkofag z Jąłem i podłączyli do awaryjnego zasilania. Garkotłuk miał własne źródło energii, zgodnie z przepisami zresztą. Powód był prosty — nikt nie chciałby spędzać swych ostatnich dni w ciemnym wraku, po którym kręci się głodny shand.

Nowa orbita prowadziła w pobliżu księżyca, który już nie świecił i z powierzchni był najwyraźniej niewidoczny. Kiedy znaleźli się bliżej, zobaczyli, że jedna jego półkula jest czarna.

— Fazy — domyśliła się Kin. — Jak się nim pokręci, to można uzyskać różne fazy księżyca.

— A kto kręci? — zainteresował się Marco.

— Pojęcia nie mam! Ten, kto chciał, żeby to wyglądało jak Ziemia. I nie patrzcie tak na mnie: przysięgam, że tego nie zbudowali ludzie.

Wygłosiła dłuższy wykład na temat różnych astronomicznych sztuczności, jak pierścienne światy, dyski, sfery Dysona czy tunele słoneczne, kończąc następującą uwagą:

— One nie działają. A raczej działają krótko, bo są zbyt wrażliwe na uszkodzenia i wymagają ciągłej opieki technicznej. Zbyt wiele może się w nich zepsuć. Kompania buduje planety, bo są trwałe i nie wymagają napraw. A wcale nie są tanie. I jestem też pewna, że nie zbudowały go spindle. Dla nich planety były ważne: musiały czuć mocny grunt pod nogami i otwartą przestrzeń nad głową. Gdyby miały żyć w takich warunkach, błyskawicznie by powariowały. A na dodatek one wymarły co najmniej czterysta milionów lat temu, a to nie miało prawa wytrzymać połowy tego czasu. Tam, wewnątrz, musi być kupa maszynerii, żeby to wszystko działało, a maszyny się zużywają.

— Na dole są miasta, i to we właściwych miejscach — zauważył Marco i zmienił temat. — Dobra, Kin, bo ci w końcu język w pięty ucieknie. Co w nas trafiło?

— Ta dziura była na ekliptyce? — spytała zamiast odpowiedzi.

Marco zajął się na kilka sekund komputerem.

— Była — oznajmił. — Ale słońce znajdowało się dużo poniżej nas.

— Mieliśmy autentycznego pecha: trafiła w nas planeta.

— Też tak myślałam — przytaknęła ponuro Silver — tylko wolałam się nie odzywać, żebyście mnie nie uznali za głupią.

— Planeta? — zdumiał się Marco. — Planeta wylądowała na statku?

— Wiem, że przeważnie jest na odwrót, ale chyba zaczynam rozumieć zasady działania tego układu. — Kin spoważniała. — Jest fałszywe niebo, więc muszą też być fałszywe planety. Ich orbity to dopiero musi być coś! Jeśli naprawdę to z powierzchni ma wyglądać tak jak z Ziemi, to muszą chwilami latać zygzakiem.

— Myliłem się — przyznał niespodziewanie Marco. — Powinniśmy wracać, gdy była możliwość, mając do dyspozycji sarkofag i czuwając na zmiany. Dwa tysiące lat to wcale nie tak długo. Nie wiem, która firma poleciła mnie Jałowi, ale powinni mu oddać pieniądze: nie nadaję się do tej roboty.

— Nie łam się, widoki są naprawdę ładne — pocieszyła go Kin.

Przelecieli pod dyskiem, ponownie mając okazję obejrzeć zielonkawe słońce prześwitujące przez wodospad.

A potem znowu coś w nich rąbnęło.

Tym razem to nie była planeta.

Był to statek, którego większość pozostała na resztkach rufowej anteny. Zauważyli to dopiero, gdy Marco wytłumił wariacki korkociąg, w jaki wpadli po trafieniu.

Tym razem na kadłub wyszła Kin w kombinezonie.

— Marco? — spytała niepewnie po przyjrzeniu się zamarzniętemu wrakowi.

— Słyszę cię głośno i wyraźnie.

— Mieliśmy antenę.

— Domyśliłem się już. Poza tym tracimy powietrze. Widzisz przeciek?