— Tu wszędzie jest pełno mgły, ale spróbuję poszukać.
Usłyszeli tupot ciężkich butów po kadłubie, a potem nastąpiła naprawdę długa cisza. I to pomimo gorączkowych wrzasków Marca do mikrofonu. Gdy Kin odezwała się wreszcie, mówiła dziwnie wolno.
— To był statek… nie, złe słowo… łódź, to była żaglowa, łódź do pływania po wodzie.
Odruchowo spojrzała w górę, na ogólnoplanetarny wodospad…
Maszt był złamany, większość poszycia wyrwana, ale pozostało dość trzymających się kupy szczątków powiązanych linami, by można było dostrzec, że w łodzi ktoś był. A raczej jego pozostałości.
— Marco?
— Słucham?
— Łódź miała pasażera.
— Humanoid?
— Najpierw spadł w przepaść, potem znalazł się w próżni, a na koniec zderzył się z nami, to uważasz, że jak wygląda? To, co widzę, wygląda jak efekt wybuchu granatu w kostnicy — warknęła Kin ponuro, pomimo iż nie był to pierwszy zabity, jakiego w życiu widziała.
Prawdę mówiąc, widziała ich sporo, ale wciąż nie mogła się przyzwyczaić. Wielowiekowi często wybierali gwałtowną śmierć: a to skok bez spadochronu, a to spacer przed właśnie otwartym wybiegiem sklonowanych słoni, a to nurkowanie w konwerter warstwiarki… no, przy tym ostatnim pomyśle zostawał jedynie dziwny wzorek na akurat kładzionej warstwie geologicznej.
Przyklęknęła i przyjrzała się temu, co pozostało: zamarznięta szmata, ale z dobrego materiału o porządnym splocie. A w niej… abstrakcja organicznej natury.
Silver przeanalizowała potem próbki i ogłosiła, że pasażer łodzi był na tyle człowiekiem, że mógł Kin mówić per „ciociu”. Kin nie była tym zaskoczona — prawdę mówiąc, byłaby zaskoczona innym wynikiem analizy, sama nie wiedziała dlaczego. Zimno jej się tylko robiło na myśl, że wypłynął on poza krawędź własnego świata…
Wszyscy wiedzieli, że świat ten jest płaski. Że zawsze był płaski. A mimo to zawsze musiał się znaleźć ktoś, kto wyśmiewał stare prawdy, bo wiedział lepiej i był na tyle głupi, że próbował to udowodnić. Piramidalnie się mylił.
Z ponurych rozmyślań Kin wyrwał spór, jaki wybuchł, o kombinezony próżniowe. Skafandrów było pięć, z czego dwa wielkości Silver, a jeden z pozostałych był niesprawny, przynajmniej sprawiał takie wrażenie.
— Musimy wziąć garkotłuka — uparła się Silver. — Wy może znajdziecie coś jadalnego, mnie to otruje na pewno.
— To lepiej ją zaprogramować, żeby przygotowała worek suchych racji — zaproponował Marco. — Wygodnie nosić, a kombinezon się przyda.
— Worek koncentratów nie potrafi analizować jedzenia i produkować odzieży. Jeśli nie będziemy mieli wyjścia, to urządzenie zapewni nam minimum niezbędne do przeżycia — sprzeciwiła się Silver.
— Wydaje mi się, że ona ma rację — dodała Kin.
— To nam zablokuje i zużyje zapas energii całego kombinezonu!
— No to co? Lepszy nie strzelający karabin laserowy?! — parsknęła Silver.
Przez chwilę spoglądali na siebie z Markiem wymownie, a raczej wściekle, toteż Kin czym prędzej dodała:
— Bierzemy garkotłuka, dla Silver głód to poważna sprawa.
Marco wzruszył ramionami i zabrał z szafki narzędzia.
Udało im się upchać urządzenie w największy kombinezon i poutykać wokół termokoce, a potem Marco zajął się fotelem pilota. Po rozebraniu go i wybebeszeniu stał się szczęśliwym posiadaczem pasa metalu o tnącym brzegu i plastykowej rękojeści, czyli — miecza domowej produkcji. Kin, obserwując go z gotowym rękodziełem, zastanawiała się, czy jest to efekt ludzkiego ducha walki, czy głupiej brawury kunga.
Marco zauważył jej wzrok i wyjaśnił:
— To nie po to, żeby inni mnie się bali, tylko żebym ja się przestał bać. Jesteśmy gotowi?
— Tak.
Marco zaprogramował autopilota na dziesięciominutowy postój o kilkaset mil od wodospadu, wszyscy naciągnęli kombinezony i ruszyli w przestrzeń. Zapasowy kombinezon Silver ciągnęła na monomolekularnej Linie. Kin obejrzała się, gdy statek odleciał, po czym zwróciła się ponownie ku powierzchni i olbrzymiej ścianie wody. Z morza w pobliżu krawędzi wystawało kilka niewielkich wysepek oświetlonych promieniami zachodzącego słońca, ale nigdzie nie było widać świateł małego choćby miasta…
Nikt nie widział, jak ze statku tuż przed odlotem wypadł piąty, jak najbardziej sprawny kombinezon i nadął się natychmiast niczym balon.
Siedzący w hełmie kruk przyjrzał się uważnie kontrolkom — kombinezony sterowane były językiem i podbródkiem, a pomyślane tak, by mogły przemierzyć cały system słoneczny i wylądować na planecie. Kruk po namyśle dziobnął ostrożnie w jeden z guzików. Skafander ruszył do przodu. Kruk poobserwował go chwilę uważnie i spróbował innego guzika…
Świt był wilgotny i niemrawy — pomimo termokoca Kin obudziła się mokra.
Noc była długa, a wysepka, na której się znajdowali, była w pobliżu krawędzi i nie wystarczyłaby do utrzymania jednego nie pływającego drapieżnika. Marco całkiem słusznie zauważył, że na dysku może być mnóstwo pływających drapieżników, więc trzymał wartę. Kung w razie potrzeby mógł nie spać kilka tygodni.
Kin po długiej walce wewnętrznej zdecydowała nie wspominać mu o stunnerze ukrytym w kieszeni skafandra. Nigdy nie wiadomo, kiedy taka niespodzianka może się przydać…
Marco przysnął, gdy wzeszło już słońce, i leżał pod kapiącym krzewem niczym pozbawione szkieletu i bezładnie rzucone na kupę ciało. Poprzez rzednącą mgłę Kin dostrzegła Silver siedzącą na samotnym skalnym szczycie po stronie wodospadu i z braku lepszego zajęcia wdrapała się tam, i siadła obok na wygrzanym przez słońce kamieniu.
Widok był zaskakujący — skała wznosiła się pośród lasku podejrzanie przypominającego jesionowo-klonowy. Za nim słońce odbijało się w srebrzystozielonym morzu, dalej była krawędź nieco przykryta mgłą, ale spienione wody widać było wyraźnie. A dalej…
Silver zdołała złapać ją w ostatnim momencie.
Gdy Kin odzyskała równowagę, ostrożnie odsunęła się od skraju, by nie siedzieć nad samą przepaścią.
— Jak ty tu możesz spokojnie siedzieć? — spytała z niedowierzaniem.
— A czego mam się bać? Na statku, kiedy od wieczności dzielił cię ledwie metr kadłuba, też byłaś spokojna.
— To co innego. Tu za plecami nic nie ma. Silver niespodziewanie zaczęła węszyć.
— Lód — oznajmiła. — Czuję lód. Mogę ci coś powiedzieć o promieniach słonecznych?
Kin odruchowo spojrzała na słońce, mrużąc oczy-wyglądało właściwie i świeciło właściwie, choć pamięć podpowiadała jej, że jest wielkości asteroidy.
— Proszę uprzejmie. Zobaczymy, czego nie wiem.
— Zauważyłam pole lodowe przy krawędzi i to mnie zastanowiło. W pobliżu są bowiem wyspy pełne roślin. Przy niewielkiej odległości między równikiem a obrzeżami dysku te ostatnie na północy i południu powinny być zamarznięte, a rejon równika spalony na popiół. Dlaczego tak się nie stało?
Kin potarła w zamyśleniu podbródek — Silver mówiła o jednym z podstawowych i uniwersalnych praw matematycznych, według którego jeśli słońce jest oddalone osiem tysięcy mil od równika w południe, to znajduje się także o jedenaście tysięcy mil od miejsc, które z braku lepszego określenia można nazwać biegunami. Co prawda nie można twierdzić, że słońce porusza się po orbicie — poruszało się niczym zdalnie sterowany pojazd, ale to akurat w niczym nie zmieniało anomalii temperaturowej. Jeśliby zastosować odpowiedniki ziemskich stref, to bieguny były oddalone od słońca jak Wotan, równik zaś znajdował się tam gdzie Wenus.