— Mówiłam, że dysk nie może być trwały — oświadczyła z ponurą satysfakcją. — Chyba właśnie wysiadło centralne sterowanie pogodą. Chociaż Eirick nie wygląda na przestraszonego.
— On mówi, że widział sporo bogów, a słyszał o znacznie większej ich liczbie. Bogowie go nie martwią, pogoda go martwi. Mówi, że jak ją naprawimy, da nam dużo drewna.
— Czego?
— Tego, co w okolicy najrzadsze, a więc najcenniejsze — wyjaśniła Silver. — Widzisz tu gdzieś jakieś drzewa?
Kin przecząco potrząsnęła głową.
Z tego, co pamiętała, ekspansja mieszkańców północy na Ziemi nastąpiła podczas długiego okresu ciepła, podczas którego nawet wybrzeża Grenlandii nadawały się do zamieszkania. A tu w niektóre noce migotały gwiazdy…
Marco i Kin zdecydowali się spędzić noc wewnątrz olbrzymiej hali, Silver zaś na chłodnym powietrzu obok łodzi. Nikt też nie próbował umieścić Kin w pomieszczeniach kobiet — boginie miały widać prawo do fanaberii. Leżała, wpatrując się w dogasające ognisko i słuchając zbyt głośnego przyboju. Kalectwo robiące tu za księżyc w żaden sposób nie mogło powodować pływów, za zmiany poziomu wód morskich musiał być odpowiedzialny jakiś mechanizm. Który właśnie się popsuł i rozregulował.
Żałowała, że nie ma sleepsetu — co prawda rano człowiek miał w ustach orzeźwiający smak małpiego moczu, ale środek działał błyskawicznie: zasypiało się, nie cierpiąc z powodu ugniatających plecy kamieni, chrapania sąsiadów czy braku baranów do liczenia. I nie dręczyły nikogo koszmary.
W końcu niewygody wygrały — wstała i wyszła na zewnątrz, mijając pospiesznie usuwającego się z drogi wartownika.
Na niebie lśniły lipne gwiazdy, o czym wiedziała, ale wciąż nie mogła się nadziwić temu niby-wszechświatowi. Była na dysku o średnicy około piętnastu tysięcy mil, ważącym gdzieś 5,67 razy 1021 ton, co oznaczało albo sztuczną grawitację, albo warstwę neutronium na spodzie konstrukcji. Dysk wolno wirował niczym rzucona moneta na zwolnionych obrotach, a wraz z nim wirowało fałszywe słońce, podrabiany księżyc i cała rodzina nieprawdziwych gwiazd. Wiedziała o tym doskonale, ale patrząc z powierzchni dysku, łatwo było uwierzyć, że jest się na Ziemi.
Mechaniczny świat pozbawiony astronomii… albo też mający własną, będącą parodią właściwej, i jawnie kpiący z astronomów… świat, w którym odkrywcy lądowali nieodmiennie w wodospadzie, znajdując jedynie śmierć. Świat, w którym istniały smoki i trolle… Krótko mówiąc miszmasz.
Odszukała planetę w pobliżu tego, co z braku lepszego określenia trzeba było nazwać horyzontem, po czym zorientowała się, że nie może to być planeta, gdyż porusza się zbyt szybko… A zaraz potem owo coś dorobiło się ognistego śladu i rąbnęło o powierzchnię gdzieś na wschodzie.
Podbiegła do rzędu wyciągniętych na plażę łodzi, w pobliżu których widać było masywny, oszroniony kształt.
— Silver? — spytała i sklęła się w duchu: a niby ile shandów było na dysku?
— A, Kin. Widziałaś to, jak sądzę?
— Co to było?
— Największy fragment naszego statku. Marco powinien był go wysadzić, a nie pozostawić, bo musiał w końcu spaść na dysk. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że wylądował w morzu lub na pustyni. Miałam nadzieję, że może spadnie na spodnią stronę, ale okazała się, jak widać, płonna.
— To znaleźliśmy doskonały sposób na ogłoszenie, że tu jesteśmy: nie dość, że po drodze zniszczyliśmy planetę, to jeszcze spuściliśmy właścicielom na łby wrak statku — podsumowała Kin.
— Zauważyłam jeszcze coś, zanim pojawił się statek. Widzisz tę planetę, nieco w dole? Co to powinno być?
— Wenus, ale…
— Właśnie: nie ma księżyca.
Kin poczuła nagłe podniecenie — twórcy dysku zapomnieli o czymś, a to było co najmniej dziwne. Księżyc Wenus — Adonis — był prawie równie wielki co ziemski Lunar i od zawsze dominował na porannym lub wieczornym niebie. Dlaczego go tutaj pominięto?
— Niezły temat na pracę o związku astronomii i socjologii — zauważyła Silver. — Ja na przykład zawsze czułam, że znaleźliście się w kosmosie pierwsi, ponieważ mieliście ciągle przed oczyma przypomnienie, że we wszechświecie coś krąży wokół czegoś i ośrodkiem tego krążenia wcale nie jest Ziemia. My mieliśmy swojego Bliźniaka, a kungowie w ogóle nie widzieli nieba. Gdyby wasza siostrzana planeta nie miała księżyca, wątpię, czy wasza historia byłaby aż tak nieskomplikowana. Razem patrzyły, jak samotna planeta opada za horyzont. Kin wtuliła się w futro Silver, zastanawiając się, czy garkotłuk jest bezpieczny. Chyba tak. Załoga darzyła Marca zdrowym respektem. Silver musiała też o tym myśleć, bo spytała:
— Kin, nie śpisz?
— Unk.
— Obiecaj mi, że jeśli garkotłuk się zepsuje, ogłuszysz mnie i pozwolisz Marcowi mnie dobić. Kin siadła, krzywiąc się odruchowo.
— Nie obiecam. A poza tym czym cię mam ogłuszyć, wrzaskiem?
— Masz niewielki stunner przy sobie. Zauważyłam go parokrotnie… nauczono mnie obserwować. A pozwolisz mnie zabić ze strachu przed tym, czym się stanę. Mojego strachu.
Kin mruknęła niewyraźnie i pogrążona w myślach, położyła się na powrót.
Rozmyślała konkretnie o shandach: nim wynaleziono garkotłuki, przedstawiciele tej rasy mogli opuszczać rodzinną planetę jedynie z własnymi lodówkami. Zdarzyło się wówczas, że ludzki statek przewoził czterech ambasadorów rasy shand na Ziemię i podczas lotu zepsuła się chłodnia. Ambasadorzy byli istotami cywilizowanymi — zwykle shand pozbawiony jedzenia zmienia się w szalejące zwierzę w ciągu maksimum czterdziestu ośmiu godzin. Oni wytrzymali pięćdziesiąt sześć.
Nie przeżył nikt: ostatnia zabiła się, gdy obudziła się z sytego snu i zobaczyła, co leży wokół niej. Normalny shand tak by nie postąpił, ale normalny shand nie jest szkolony do kosmopolitycznego myślenia. A i tak ślina topi w każdym shandzie miliony lat ewolucji, co w połączeniu z brutalną prawdą, że shand lubi sobie zjeść innego osobnika swej rasy, daje efekt niezrozumiały dla ludzi. Jak można połączyć rytualny kanibalizm z rozwiniętą cywilizacją? One mogą. Należało do tego jeszcze dodać Grę, której zasady były stare, proste i okrutne. Dwa shandy wchodziły z przeciwnych stron do ogrodzonego lasu, od dawna przeznaczonego do tego właśnie celu. Obowiązywały konkretne przepisy dotyczące broni, a poza tym wszystkie chwyty były dozwolone. Zwycięzca w nagrodę miał wielkie żarcie.
Ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem i Kin spytała cicho:
— Silver, brałaś kiedyś udział w Grze?
— Trzy razy, kiedy miałam naprawdę nieodpartą ochotę. Dwa razy w domu i raz nielegalnie poza planetą. Ostatnia przeciwniczką była Regius, profesor lingwistyki z Uniwersytetu Gelt. Stanowi obecnie zawartość mojej lodówki, choć przyznaję, że nauka poniosła sporą stratę.
— Przecież macie od dawna garkotłuki, dlaczego nadal istnieje Gra?
— Teraz to tradycja — Silver wzruszyła ramionami. — Robimy to… można powiedzieć, dla sportu, choć to niezbyt trafne słowo, bo chodzi o połączenie odwagi, utożsamienie się z przeszłością czy potwierdzenie naszego shandyzmu. Wy uważacie, że to barbarzyństwo.
Było to stwierdzenie, nie pytanie, ale Kin i tak przecząco pokręciła głową.
— Wiesz, że w Grze wzięło już udział sporo ludzi — dodała Silver. — Płacą za to naprawdę dobrze, choć nie wiem, co chcą udowodnić. Jeśli wygrają, dostają jedynie głowę przeciwnika do zawieszenia na ścianie. To jest barbarzyństwo.