Nieco z dala od tłoku stali obaj kapłani Christosa, skandując cicho po łacinie.
— O co im chodzi? — zainteresowała się Kin.
— Proszą Christosa, by pozwolił nam naprawić swą planetę i słońce — przetłumaczyła po chwili Silver — albo też pokarał nas, jeśliby się okazało, tak jak podejrzewają, że jesteśmy sługami Saitana.
— Miłe z ich strony. Pożegnaj się w naszym imieniu, dobrze?
Silver była zwięzła, toteż wystartowali szybko i osada zniknęła wśród śniegu i piany zajmujących, znacznie większe obszary. Zwłaszcza że morze oszalało — fale goniły się, ryczały i pryskały pianą na wysokość, na której lecieli.
Ponieważ na dysku zachód to nie kierunek, lecz umowny punkt, trzeba było go inaczej określić. Na dysku istniały zatem cztery kierunki: krążyć w prawo, krążyć w lewo, do wnętrza lub na zewnątrz. Lecieli więc do.
Ostrożnie okrążyli unoszące się na falach stworzenie, zastanawiając się, czy jeszcze żyje, czy tylko fale powodują ruchy płetw. Kin zdecydowała się zaryzykować i obniżyła lot, podświadomie spodziewając się protestów Marca, ale ten milczał od rana. Silver też się nie odezwała, korzystając z postoju, by przyciągnąć holowanego garkotłuka.
Nurkując, Kin miała wrażenie chłodu przenikającego przez dwadzieścia pięć warstw skafandra, tak lodowato błękitne było niebo. Stwór pływał stylem grzbietowym, czyli do góry brzuchem, i w większości składał się z ogona ginącego na końcu w falach. Silniejsza fala uniosła nieco długi, podobny do końskiego łeb, odsłaniając pusty oczodół. Stworzenie musiało być wiekowe, bo nic nie dorasta szybko do takich rozmiarów. Biały brzuch porośnięty był muszlami i poznaczony bliznami. Wznosząc się, Kin zdecydowała, że dobrze byłoby mieć go na stole sekcyjnym — gdyby znalazł się w okolicy stosownie wytrzymały dźwig, by go tam dostarczyć.
— Jest martwe — zameldowała. — Ma ranę, przez którą można łódką przepłynąć, i to niedawno zadaną. Myślę, że należy do tego samego gatunku co ten, którego widzieliśmy rankiem.
Tamto było zbyt daleko na prawo, by chciało im się nadkładać drogi.
— Na pewno jest martwe — oznajmiła, widząc minę Silver.
— Nie o to chodzi: właśnie się zastanawiam, co je zabiło. Zdecydowanie wolę mieć pod nogami stały ląd.
Im bardziej stały, tym lepszy, to także nie ulegało wątpliwości. Kin wolała niebo — w pasach antygrawitacyjnych było coś wzbudzającego zaufanie znacznie bardziej niż w dysku. Pasy nie psuły się bez ostrzeżenia, a dysk mógł, i to w każdej chwili.
— O parę mil stąd jest wyspa — powiedziała Silver. — Zwykłe, łagodne wypiętrzenie skał poznaczone śladami ognisk. Wylądujemy?
Kin wytężyła wzrok — daleko w przodzie i nieco z boku dostrzegła coś, co na pewno nie było wodą. Choć morze było wyjątkowo spokojne, krótki postój na stałym lądzie miał sporo zalet, choćby dlatego że skafandry nie były przewidziane do lotów w zasięgu przyciągania planetarnego, toteż ruch do przodu powodował pozostawanie w tyle nóg. Wskutek całkowitej bezużyteczności ciągnięte za tułowiem nogi czuła jak dwie bryły ołowiu i przywrócenie w nich normalnego krążenia wydawało się jej dobrym pomysłem.
— Marco? — spytała profilaktycznie. Kung unosił się spory kawał z boku, wciąż pogrążony w samooskarżeniach.
W uchu usłyszała najpierw westchnienie, potem głos:
— Nie mam użytecznych opinii, ale nie widzę też oczywistych zagrożeń.
Polecieli więc ku wyspie.
Okazała się nieduża i prawie owalna. Pokrywały ją niemal suche algi, a najwyższy punkt wystający ze trzy metry nad wodą był aż czarny od śladów po ogniskach. Kin wylądowała pierwsza i wyciągnęła się jak długa, gdy nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Przed nosem przemaszerował jej oburzony krab, a potem leciutko wylądowała w pobliżu Silver i zajęła się zwijaniem Liny holującej garkotłuka. Zajęła się następnie zbieraniem alg i pakowaniem ich do wlotu maszyny, podczas gdy Kin masowała zawzięcie nogi, przywracając w nich krążenie. W normalnych warunkach garkotłuk zbierał potrzebne do produkcji atomy z powietrza, ale warunki nie były zwyczajne, a ostatnio wymagali od urządzenia znacznie więcej niż zwykle, więc była to rozsądna profilaktyka. Po dłuższej chwili Silver wręczyła jej kubek kawy, zostawiając sobie solidną michę czegoś różowego. Prawdopodobnie syntetycznego shanda.
— Gdzie Marco? — spytała Kin, starając się zignorować zawartość michy.
— Wyłączył nadajnik — poinformowała ją Silver. — Wiesz, on ma problemy…
— Żartujesz?! On myśli, że jest człowiekiem, wiedząc, że jest kungiem, więc za każdym razem, gdy zachowuje się jak kung, jest mu wstyd.
— Kungowie i ludzie to wariaci — oceniła uprzejmie Silver. — A on jest największy. Gdyby się przez chwilę zastanowił nad swoją sytuacją, zrozumiałby, że jest ona niemożliwa logicznie.
— Wiem, nie jest fizycznie człowiekiem. — W głosie Kin słychać było rezygnację. — Tylko że kungowie wierzą, że istota jest zdeterminowana przez…
Kin urwała nagle.
A Silver uśmiechnęła się zachęcająco.
— Dalej, bo prawie doszłaś do sedna. Kung wierzy, że w nowo narodzonego wnika pierwsza wolna dusza, ale Marco teoretycznie jest człowiekiem, a ludzie nie wierzą w takie przesądy. Ergo: musi być kungiem, skoro tak uważa.
W uchu Kin rozległo się westchnienie — Marco może i wyłączył nadajnik, ale był wystarczającym paranoikiem, by nie wyłączać odbiornika. Kin uniosła głowę i dostrzegła odległy kształt na niebie, ale kątem oka zauważyła, jak Silver mówi bezgłośnie:
„Ignoruj go”.
Tak też zrobiła.
— Pewnie ludzie Leiva rozpalili te ogniska — zmieniła temat. — Musimy być na uczęszczanym szlaku.
— A zauważyłaś zmienności w strukturze morza?
Tylko ślepy by nie zauważył.
Z powierzchni dysku wylewały się stale miliardy ton wody, które jakoś musiały na nią wracać. Zakładając, że budowniczowie nie byli cudotwórcami i nie parali się magią, woda łapana była pod dyskiem w molekularne sito połączone z teleporterem. Proste, choć niewiarygodne. Odbiorniki teleporterów podłączono do pomp umieszczonych na morskim dnie i wszystko funkcjonowało bez wzbudzania podejrzeń.
Dopóki funkcjonowało prawidłowo.
W ciągu ostatniej półtorej doby kilkakrotnie przelatywali nad kolistymi połaciami gotującego się dosłownie morza — albo wpompowywano zbyt dużo wody, albo nie wszystkie pompy działały i funkcjonujące przeciążono.
— Ciągle zapominam, że to tylko wielka maszyna — powiedziała cicho Kin.
— Chyba zbyt ostro oceniasz budowniczych. Jeśli nie liczyć groźby uszkodzeń, to w takim kosmosie jak ten można całkiem wygodnie żyć. Można tu nawet rozwinąć nauki.
— Pewnie, tylko jakie? Nauka to narzędzie do rozkręcenia wszechświata, ale tutejsza z założenia musi być pokrętna, bo pasować będzie wyłącznie do kosmosu dysku. Spróbuj sobie wyobrazić miejscowego astronoma usiłującego się domyślić, jak wygląda normalny wszechświat. Nie: dysk jest dobry wyłącznie dla religii.
Silver zaprogramowała kolejną miskę różowego, w którego naturę Kin wolała się nie zagłębiać. Kin zaczęła się rozbierać.
— Myślisz, że to rozsądne? — spytała Silver.
— Prawie na pewno nie. — Kin zachwiała się lekko, gdy wyspą zakołysała fala. — Ale prędzej mnie cholera weźmie, niż bez kąpieli będę się pociła w skafandrze. Oddałabym ładnych parę Dni za gorącą kąpiel.
I goła powędrowała w stronę wody. Stanęła, gdy kolejna fala silniej zakołysała wyspą, omal nie zwalając jej z nóg.