Nieszczęśliwy Marco sprawdził brzeg i zniknął na porośniętym drzewami stoku.
Wypadł stamtąd po kilku sekundach.
— Wynosimy się! — oznajmił kategorycznie. — Tam jest droga!
Silver spojrzała na Kin, wzruszyła ramionami i poczłapała między drzewa. Wróciła po dobrej chwili.
— Jest słaby odór ludzi — poinformowała — ale to leśny szlak i w dodatku pełno tu roślin. Obie spojrzały nieżyczliwie na kunga.
— Ludzie go używają, a ludzie w tej okolicy mają przy sobie broń.
— Prymitywną — dodała Kań. — Głównie siekiery. W dodatku chronią nas przesądy. Na twojej planecie są lasy pływowe, prawda?
— Jak rozumiem, są.
— A jaka byłaby reakcja zwykłego, prostego kungijskiego chłopa, który w takim lesie spotkałby obce, przerażające potwory?
— Zaatakowałby je natychmiast i zabił albo sam zginął!
— Cholera, fakt — przyznała z niesmakiem. — Na szczęście ludzie się tak nie zachowują. Nie ma się więc czego bać.
Kiedy skończyła się pluskać i myć, a trwało to naprawdę długo, zajęła się przepierką. Silver natomiast poszukała w dole strumienia wystarczająco głębokiej jamy, w której panowała przyjemna lodowata temperatura, i zanurzyła się tam z ukontentowaniem. Marco odprężył się na tyle, żeby obmyć stopy. Musiał do tego celu wejść do wody, w której nagle coś się poruszyło, toteż syknął przenikliwie i wyskoczył na plażę gotów do walki.
Kin obserwowała go, wytrzeszczając oczy, po czym szybkim ruchem złapała powód zamieszania — małą, żółtą żabkę, i pokazała mu ją bez słowa. Marco przyjrzał się obu z urazą i Kin nie wytrzymała, parsknęła szczerym śmiechem. Kung syknął ostrzegawczo, odwrócił się i odmaszerował wzdłuż brzegu. Kin śmiała się serdecznie, dopóki nie zabrakło jej powietrza. Wiedziała, że to nieuczciwe, bo kungowie byli pozbawieni poczucia humoru, nawet wychowani na Ziemi. W końcu jednak uspokoiła się, wypuściła żabę i popłynęła głębiej w dół strumienia.
Strumień był szeroki, czysty i na tyle leniwy, że rosły w nim żółte lilie wodne, a gdy zanurkowała, uciekały przed nią ławice rozmaitych ryb. Dryfowała powoli w złocistobrązowej wodzie pomiędzy łodygami lilii, poruszając się jedynie dzięki minimalnym ruchom dłoni i stóp i obserwując czerwone węże i małe rybki goniące w półcieniach rzucanych przez roślinność…
Wynurzyła się w fontannie piany w samym środku kępy kwiatów, wytrząsając wodę z włosów i uszu.
Łucznicy byli dobrze wyćwiczeni: groty ośmiu strzał wycelowanych w nią dygotały tylko trochę, co skutecznie przekonało ją, by nie nurkować. Refrakcja czy nie, mieli dużą szansę zrobić jej krzywdę nawet pod wodą. Łucznicy mieli na sobie samodziałowe tuniki jednolitej barwy, kolczugi i przypadkową zbieraninę uzbrojenia ochronnego. Wszyscy jednak mieli hełmy i przyglądali się jej błękitnymi oczyma.
— …i nie rób niczego głupiego! — polecił nagle słyszalny w słuchawce głos Marca. — Musimy to załatwić ostrożnie, bo jest za duża szansa, że cię trafią.
Kin powoli rozejrzała się. Na brzegach nie było nic ciekawego poza gęstymi kępami trzciny.
— Podoba mi się to „my” — powiedziała głośno.
— To nie gap się nachalnie w krzak o purpurowych kwiatach — doradziła słuchawka.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, przez łuczników przepchnął się niski i krępy mężczyzna i wyszczerzył się, spoglądając na nią z góry, jako że brzeg był powyżej nurtu. Zbudowany był jak mur i miał ceglaną barwę, zwłaszcza jego cera. Włos i wąs były blond, a wyraz oczu przypomniał Kin, że inteligencja nie zaczęła się wraz z początkiem rewolucji przemysłowej.
Ubrany był w legginsy, spiętą pasem tunikę i czerwony płaszcz — całość wyglądała, jakby wielokrotnie w niej spano, jeśli nie gorzej. Dłoń poznaczoną odciskami trzymał na rękojeści miecza, w którą postukiwał z namysłem.
Kań zrewanżowała się szerokim uśmiechem.
Stojący zakończył pojedynek wietrzenia zębów, przyklęknął i wyciągnął do niej dłoń. Na brudnych palcach zalśniły pierścienie wyraźnie sugerujące, że pierwotnie należały do kogoś innego. I że to pierwotnie było całkiem niedawno. Kin przyjęła podaną dłoń z największą gracją, na jaką ją było stać, i wyszła na brzeg. Powitało ją ciche acz zgodne westchnienie, obdarzyła więc obecnych kolejnym uśmiechem, po którym cofnęli się nie wiadomo czemu o dobry metr, i wyjęła z włosów jakąś zaplątaną lilijkę.
Urok chwili zepsuł Cegłowaty zwięzłym komentarzem, któremu towarzyszyło stosowne spojrzenie i generalny chichot obecnych.
— Poczekaj — rozległo się w jej uchu. — Jeśli to łacina, to Silver powinna tłumaczyć.
— Tego nie musi mi nikt tłumaczyć — parsknęła Kin, częstując widownię kolejnym uśmiechem z reklamy pasty do zębów, i podeszła do Cegłowatego.
Ten skinął głową i jednego łucznika wymiotło w krzaki. Reszta poszła w jego ślady znacznie stateczniej.
Wokół garkotłuka zastali trzech mężczyzn; dwóch nosiło ciężkie, szare szaty sięgające ziemi, trzeci, znacznie młodszy, ubrany był w jaskrawe i całkowicie niepraktyczne rzeczy. Widząc nadchodzących, cała trójka cofnęła się od maszyny, jakby ta kopała prądem. Młodzian dostrzegł Kin, powiedział coś i pospiesznie sięgnął za koszulę. Wyjął stamtąd jakiś amulet na łańcuszku i podszedł do niej na sztywnych nogach, trzymając go jak najdalej od siebie jak broń.
Gdy stanął, Kin dostrzegła szkliste oczy i spocone czoło. Wyczuła też, że wszyscy spodziewają się czegoś po niej, ostrożnie więc ujęła wyciągnięty w jej stronę amulet.
Para w sutannach omal nie zemdlała, za to Cegłowatego aż zgięło ze śmiechu. Młodzik gapił się na nią, poruszając bezgłośnie ustami. Kin uprzejmie przyjrzała się temu, co trzymała w dłoni. Był to drewniany krzyżyk z czymś, co przypominało figurkę akrobaty. Oddała amulet tak uprzejmie jak potrafiła.
Młodzik złapał go kurczowo, rozejrzał się i pospieszył w górę zbocza ku traktowi. Szarzy poszli jego śladem i dopiero wówczas Kin zrozumiała, dlaczego odskoczyli tak gwałtownie od garkotłuka — próbowali bowiem wsadzić w jego wylot miecz.
— Próbowali zniszczyć garkotłuka! — syknęła.
— Dobra, Kin. Jak powiem kucaj, to kucaj. KUCAJ! Coś gwizdnęło jej nad głową i trafiło jednego z kapłanów między oczy. Bez jęku zwalił się na ziemię jak kłoda.
— Cape illud, fracturor — usłyszała w uchu głos pełen zadowolenia.
Cegłowaty złapał ją za ramię i ruszył w górę zbocza otoczony ciasnym kręgiem łuczników rozglądających się z obawą po lesie.
— Co to było? — spytała Kin, próbując ignorować szyszki, na które ciągle nadeptywała.
— Silver rzuciła kamieniem. — Podziw w głosie Marco był wyraźnie słyszalny, nawet w zminiaturyzowanej wersji dobiegającej z głośniczka. — Niestety, teraz niewiele możemy zrobić. Ich broń jest śmieszna, ale sytuacja nie jest tak groźna, by ryzykować poważne zranienie ciebie w razie bezpośredniej konfrontacji.
— Że jak?
— Nie chciałbym, żebyś sądziła, że kieruje mną coś innego niż rozsądna ostrożność.
— Nie będę sądziła — obiecała słabo.
— Silver chciałaby z tobą porozmawiać. Przez chwilę słyszała jedynie szelesty i stuknięcia, po czym rozległ się głos Silver:
— Uważają, że jesteś jakimś duchem wodnym, najwyraźniej są tu dość pospolite. Tylko że powinnaś zacząć wrzeszczeć, jak ci pokazali krzyż z podobizną Christosa, a tak zabiłaś im klina. Radzę ci okryć się jak najszybciej, bo oni tu mają jakieś sztywne przesądy dotyczące nagości.