Выбрать главу

— O lotach w kosmos też tak mówili. Z Goddarda też się wyśmiewali: mówili, że jest głupi.

— To mówiono także o całej masie rzeczywistych durni — przypomniała, pomijając chwilowo kwestię, kim jest ten cały Goddard. — Chcesz mi pokazać teleporter?

— Owszem.

— Ale nie tu.

— Nie tu. Tu jest to — machnął ręką i lewe ramię przestało być widoczne. — Można to nazwać płaszczem niewidkiem.

— A można go zobaczyć?

Jalo skinął głową i wyciągnął ku niej pustą dłoń. Kin dotknęła… czegoś. W dotyku przypominało to zgrzebną, włóknistą materię. Wydawało jej się, że widoczne przez nią jej własne palce są jakby rozmazane.

— Zakrzywia światło — wyjaśnił, wyciągając owo coś z jej palców. — Trzeba uważać, żeby go w szafie nie zadziać, więc ma powierzchnię kontrolną. Widzisz?

Zauważyła jedynie cienką, pomarszczoną linię powyginaną w różne strony i obramowującą nicość.

— Zgrabne — przyznała — ale dlaczego ja? I w ogóle dlaczego?

— Bo jesteś Kin Arad, autorka Ciągłego tworzenia. Bo wiesz wszystko o spindlach, a ja sądzę, że to właśnie ich rękodzieło. Znalazłem to i całą masę innych rzeczy. Interesujących.

Kin przyglądała mu się długą chwilę, nie zmieniając wyrazu twarzy, w końcu powiedziała:

— Mam ochotę na świeże powietrze. Jadłeś już śniadanie?

— Trochę mi się to wszystko poprzestawiało w czasie podróży, ale chyba pora na obiad.

Prywatne laboratorium Kin, przez nią samą pilotowane, okrążyło niski budynek biurowy i skierowało się na północ, ku kontynentowi W. Po drodze starannie ominęli warstwiarkę Hendry’ego, którą nowy operator układał właśnie zewnętrzny pierścień raf. Przy tej okazji mogli zobaczyć wielką czaszę kolektora na dachu maszyny. Jego wnętrze było jedwabiście czarne.

— Dlaczego? — spytał Jalo, gdy wyrównała kurs.

— Bo energia przesyłana jest z kolektorów orbitalnych, zgranych z odbiornikiem w warstwiarce. Gdybyśmy przelecieli przez wiązkę, nie zostałby z nas nawet popiół.

— A co by było, gdyby zgranie się rozjechało i wiązka nie trafiła w kolektor?

— Nie wiem — przyznała po namyśle. — Na pewno nie znaleźlibyśmy śladu po operatorze.

Przelecieli nad archipelagiem i stadem świeżo wypuszczonych ze zbiornikowca delfinów, które próbowały dogonić cień maszyny na falach. Przeklęte Ciągłe tworzenie.

Ale wtedy napisanie tej książki wydawało jej się dobrym pomysłem. Poza tym nudziła się jak rzadko — spróbowała już wszystkiego, co jej wpadło do głowy, zajęła się więc w końcu pisaniem książki. To było akurat najłatwiejsze — więcej kłopotów sprawiało nauczenie się, jak się robi papier, i wynajęcie robotów do zbudowania maszyny drukarskiej. W końcu to właśnie była pierwsza od czterystu lat wydrukowana książka. Ale za to gdy była gotowa, stała się Wydarzeniem.

Osobnym wydarzeniem stała się treść. Co prawda nie była niczym odkrywczym, ale w jakiś sposób Kin udało się przedstawić aktualny stan rozwoju geologii, co wywołało sporo kontrowersji. Niedawno dotarły do niej informacje, że książka stała się nawet podstawą kilku kultów religijnych.

Drugą sprawą, która nie dawała Kin spokoju, była niemożność zidentyfikowania akcentu towarzysza: mówił poprawnie, jak ktoś, kto nauczył się języka w teorii, ale nie miał okazji używać go w praktyce. Jego ubranie z kolei mogło zostać wykonane na przynajmniej tuzinie planet. Nie wyglądał na szaleńca, ale tak to bywa z szaleńcami.

— A więc czytałeś moją książkę — zagaiła, przerywając ciszę.

— A jest ktoś, kto nie czytał?

— Wygląda na to, że nie.

— Przeczytałem ją, lecąc tutaj. Niezła, ale nie oczekuj komplementów: czytałem lepsze.

Z niesmakiem stwierdziła, że się czerwieni.

— Jaki oczytany — mruknęła zgryźliwie.

— Owszem, przeczytałem parę tysięcy książek-stwierdził spokojnie.

Włączyła autopilota i odwróciła się, by go wyraźnie widzieć.

— Przypadkiem wiem, że nie ma nawet kilkuset książek — oznajmiła. — Wszystkie stare biblioteki zostały zniszczone!

— Nie chciałem cię urazić…

— Kto…

— Autor nie musi produkować papieru — przerwał jej, niespodziewanie zmieniając temat. — Dawniej istnieli wydawcy, którzy zajmowali się wszystkim. Autor musiał tylko napisać treść.

— Dawniej?! Ile ty właściwie masz lat?

— Dokładnie to nie wiem — przyznał niechętnie. — Bo kilka razy zmienialiście kalendarz. Wychodzi mi, że około tysiąca stu lat plus minus dziesięć.

— Wtedy nie istniała chirurgia genetyczna — stwierdziła Kin oskarżycielsko. — Nikt nie może być tak stary!

— Ale istniały sondy Terminus — odparł cicho.

Przelecieli nad wulkaniczną wyspą. Z głównego krateru unosiły się obłoczki dymu, najwyraźniej technicy sprawdzali palenisko. Kin spoglądała na wulkan nie widzącymi oczyma i bezgłośnie poruszała wargami.

— Jalo! — powiedziała w końcu. — Tak mi coś znajomo brzmiało! Zaraz… ale sondy Terminus były tak zbudowane, że nie mogły wrócić!

Uśmiechnął się bez śladu rozbawienia.

— Zgadza się. Byłem ochotnikiem, wszyscy zresztą byliśmy. A statki rzeczywiście nie mogły wrócić.

— Wiem, widziałam na filmie. Czyste szaleństwo.

— Tak — przyznał spokojnie — ale trzeba to oceniać na tle tamtych czasów. Wtedy wydawało się, że to ma sens. A mój statek rzeczywiście nie wrócił… ale ja wróciłem.

Ritz znajdował się w nieoficjalnym mieście. Powstało ono wokół pierwszej Liny, która będzie także ostatnią przy ewakuacji ekipy budowlanej. Już zresztą zaczęto jego demontaż — poszczególne segmenty, zaczynając od najmniej potrzebnych, były holowane wzdłuż drutu do czekających na orbicie transportowców. Za miesiąc znikną ostatnie, wraz z ostatnimi pracownikami firmy. Naturalnie po położeniu ostatniej zaspy śnieżnej i wypuszczeniu ostatnich koliberków.

Rozmowę, którą prowadzili w ogrodzie na dachu restauracji, zagłuszał więc huk startujących i lądujących żółtych holowników — Lina zakotwiczona była zaledwie o dwa kilometry stąd, a magazynów do wywiezienia było sporo, toteż dopóki holownik z doczepionym łańcuszkiem budynków nie zniknął w cirrusie, trudno było rozmawiać.

Kin zamówiła framusha, pieczony garb wielbłąda i dodatki. Jalo, gdy już w skupieniu przestudiował menu, z niedowierzaniem zamówił omlet z jaj dodo. Teraz wyglądał, jakby ciężko tego żałował. Kin spoglądała na niego, ale widziała przypominający dzwon kształt sondy z niewielką kulistą kabiną na czubku. Przypomniała sobie też, jak pokrętne argumenty doprowadziły do powstania statków typu Terminus. Rozumowanie wyglądało mniej więcej tak:

Lepiej wysyłać w kosmos ludzi niż maszyny, bo w nie znanych sytuacjach człowiek potrafi oceniać i podejmować decyzje, a maszyny głupieją. Do rutynowych, przewidywalnych działań nadają się doskonale. Z drugiej strony, bardziej opłaca się wysłać maszyny, ponieważ nie oddychają i nie muszą wracać: wystarczy, by przesłały zebrane informacje. Człowiek zaś oddycha i to złośliwie przez cały czas. A to jest kosztowne.

Natomiast gdyby wysłać człowieka bez możliwości powrotu, koszty tego, że oddycha, byłyby do przyjęcia.

— To coś w misce to seler? — Jalo przerwał jej rozmyślania.

— Pędy snaggkuoota, tylko nie jedz żółtego, bo trujące. Słuchaj, długo mam tu siedzieć i czekać? Gadaj wreszcie o spindlach!