— No tak… widzisz, był taki latający dywan i…
— Statek kosmiczny ważący trzy tysiące ton — zgodził się Sphandor. — Uderzył z prędkością czterystu mil na godzinę.
— Rozumiesz, co znaczą te słowa?
— Nie, ale ty o nich myślałaś. Z powietrza wytrąciła mnie fala uderzeniowa i związali mnie, bo nie zdążyłem odlecieć. Jeśli odzyskam wolność, poobrywani im uszy!
Demon musiał być z probówki — tego Kin była pewna: nic takiego nie mogło naturalnie wyewoluować, tym bardziej że aby był zdolny do lotu, musiałby mieć puste wewnątrz kości jak ptak, a te nie utrzymałyby masy ciała. Musiała go o to wypytać, ale później.
— Chcę stąd uciec — powiedziała. — Silver. W uchu panowała cisza.
— Ja też, ale jest to niestety niemożliwe. Jutro staniemy przed sądem biskupim i ja na pewno zostanę skazany na śmierć.
— Będą tracili czas na sądy, uważając, że nadchodzi ich bóg?
— Właśnie to jest dodatkową motywacją wykonywania tego, co uważają za swój obowiązek, Kin Arad.
— A za co cię skażą?
— Jestem Sphandor! Roznoszę artretyzm i reumatyzm, nie mówiąc o bólach krzyża. Powoduję zarazy zbóż i poronienia krów. Mówią, że paskudzę rzeki i ciskam płonące kamienie.
— A robisz to?
— Chyba tak. Na pewno zawsze chciałem.
Kin spojrzała w stronę ogniska — wartownicy rozeszli się, ale wyraźnie było widać ich sylwetki — wszyscy zgodnie obserwowali zachodzące słońce i inne obszary nieba.
— Uważają, że moi bracia mnie uwolnią — wyjaśnił Sphandor. — Akurat!
9
Kin obserwowała mimochodem, że jakiś kapłan wszedł na dziedziniec, niosąc tacę z jedzeniem. Zaczęła obserwować uważniej, gdy podszedł doń jeden z wartowników, wziął z tacy miskę i nagle zesztywniał, po czym zwalił się bezgłośnie. Trzecia ręka trzymająca miecz cofnęła się pod szatę, a do leżącego podbiegli inni, zwabieni krzykiem kapłana.
W kręgu uzbrojonych ludzi eksplodował żywy granat.
Dwóch wartowników padło natychmiast, dwóch innych zdołało odbiec parę kroków, choć w ich piersiach tkwiły już noże, a w powstałą lukę wpadł Marco, wyjąc radośnie jak szalona hiena, i zaczął szerzyć śmierć i zniszczenie za pomocą broni białej, kungijskiego digitsju i ślepej furii. Łucznicy, którzy nie przyłączyli się do zbiegowiska, zaczęli strzelać, ale bez rezultatu.
Sphandor zachichotał.
Nie mając już w pobliżu żywego przeciwnika, Marco wzniósł okrzyk bojowy swej rasy i skierował się ku najbliższemu łucznikowi. Ten wypuścił strzałę, która trafiła kunga w pierś z taką siłą, że aż się zakołysał. Łucznik wciąż wpatrywał się w strzałę osłupiałym wzrokiem, gdy para silnych dłoni złapała go za gardło, a druga rozwaliła czaszkę.
Pozostali na nogach wartownicy zgodnie rzucili broń i pognali ku wyjściu.
— Marco! — wrzasnęła rozpaczliwie Kin. — Klucze! Znajdź klucze!
Marco spojrzał na nią ogłupiały, zerknął w górę i uskoczył. Z nieba spłynął biały kształt ciągnący za sobą garkotłuka. Silver wylądowała leciusieńko niczym piórko, Marco zaś oprzytomniał na tyle, by wyrwać sobie z piersi strzałę. Oglądał ją teraz z lekkim zaciekawieniem.
— Ładne — stwierdził Sphandor. Silver oceniła bale tworzące kratę.
— Nie lubię niszczyć prywatnej własności — sarknęła — ale najważniejszy jest pośpiech.
Cofnęła się parę kroków i z krótkiego rozbiegu staranowała bale ramieniem. Żaden nie wytrzymał.
Kin przeskoczyła przez drewniane szczątki, a Silver wskazała Sphandora.
— Co z nim robimy?
— Błagam! — odezwał się demon.
— Wypuszczamy. — Kin włożyła kombinezon. — Niech sobie roznosi tę sraczkę czy co tam, gdzie mu się żywnie podoba.
— A roznosi? — zainteresowała się Silver. — Zawsze sądziłam, że to zabobon i mit.
— Ten tu jest podobno ruchomym nosicielem wszelkich zaraz.
— To dlaczego chcesz go wypuścić?
— Bo możemy się od niego dużo dowiedzieć. Gdybyś miała skrupuły, to przypominam ci, że Marco właśnie wyrżnął własnoręcznie z dziesięciu chłopa, a ty brałaś udział w molestowaniu obiektów badań!
Silver przemyślała to. Następnym kopem z półobrotu rozwaliła bale drugiej klatki.
— Jak już być złym, to do końca — podsumowała zadowolona.
Nim demon wydostał się z klatki, Marco pokazał mu wymownie dwa noże gotowe do rzutu. Wokół rany na piersiach miał wspomnienie po różowej krwi. Być może martwy łucznik zastanowiłby się, co robi, gdyby wiedział, że kungowie w szale bojowym dosłownie pływają w regeneracyjnych enzymach. Na ludziach zawsze wrażenie robił widok ran zasklepiających się na przeciwniku w trakcie walki.
— Nie ufam mu — warknął Marco. — Silver, łap go!
Silver złapała demona za ogon i drugą ręką zarzuciła mu na szyję wcześniej przygotowaną pętlę. Nie spotkało się to z jego zrozumieniem.
— Ty zawszona, rozkładająca się kupo…
— Zamknij się! — poradził mu Marco, biorąc od Silver drugi koniec linki. — Wszyscy gotowi? To ruszamy, bo ci tam przestaną się wreszcie bać.
Cała trójka wzniosła się bez problemów, ale Sphandor ani drgnął. Pociągnięty przez wiszącego pięćdziesiąt metrów nad nim Marca wyjaśnił:
— Bez rozbiegu nie polecę.
Kung ruszył do przodu, a demon niżej, w ślad za nim, dał parę susów, machając zawzięcie skrzydłami, czemu towarzyszyła chmura kurzu. Po kolejnym skoku jednak zawisł nieruchomo i machając ile wlezie, uniósł się dostojnie w powietrze na podobieństwo przerośniętej czapli. Kiedy znalazł się na tej samej co pozostali wysokości, tylko o sto metrów dalej, złapał oburącz linkę i wrzasnął tryumfalnie:
— Żegnajcie, durnie! — I szarpnął.
Marco w włączonym na pełną moc stabilizatorze skafandra nawet nie drgnął, unosząc się na drugim końcu linki. A kiedy zaczai ją zwijać, żadne rozpaczliwe machanie skrzydłami nic nie dało. Kung dociągnął go na jakieś dwa metry od siebie i spytał cicho:
— Podobno umiesz czytać w myślach…?
— Ale tylko te głośniejsze, panie…
— To poczytaj moje.
Po chwili Sphandor poszarzał ze strachu.
Już nie stawiał oporu, gdy Marco pociągnął go za sobą. I tak zresztą lecieli wolno, gdyż skrzydła demona działały niczym gigantyczne hamulce aerodynamiczne. Ich właściciel szybował za resztą pijanym kursem i klął całą trójkę, aż powietrze jęczało.
Wichry w górnych warstwach atmosfery rozwiały już dym, tworząc poszarpany grzyb, i jeśli nie liczyć dobiegających z tyłu przekleństw, którymi Sphandor sypał jak z. rękawa, panowała cisza. Marco prowadził, Silver i Kin leciały w milczeniu nieco z tyłu. W końcu coś chrypnęło w słuchawkach skafandra Kin.
— Tu Silver, nadawaj tylko na częstotliwości czwartej, to Marco nie będzie słyszał naszej rozmowy. Bo wydaje mi się, że chcesz mi coś powiedzieć.
Kin przełączyła się na wskazaną częstotliwość.
— On ich po prostu zmasakrował! — wybuchnęła. — Nie mieli cienia szansy!
— Fakt, było ich tylko dziesięciu na jednego.
— Chodzi mi o to, że oni nie spodziewali się kunga! A jemu sprawiało to przyjemność! Widziałaś go, zabił nawet uciekających, których zdołał dogonić. Ich jedyną winą było to, że znaleźli się na jego drodze! To nielu…
— Całkowicie — zgodziła się spokojnie Silver.
Nim doszło do pierwszego kontaktu ludzi z kungami, człowiek zetknął się już z rasą shandów, które — jeśli nie liczyć Rozgrywki — nie uznawały wojny, a historię rasy ludzkiej traktowały jako niesympatyczny horror. Dlatego też pierwszy statek, jaki wylądował na planecie kungów był nie uzbrojony. Wyrżnięcie pięcioosobowej załogi przekonało ludzi, że w skali galaktycznej są łagodną i miłującą pokój rasą. Może było warto…