Nim zdążyła się ruszyć, powstrzymał ją gestem. Sam ruszył, z wprawą operując lichtarzami tak, że uzyskał dźwięk do złudzenia przypominający kroki dwóch osób po kamiennej posadzce.
Kin była pewna, że tym razem zwariował do reszty.
Silver natomiast uśmiechała się lekko.
Marco wrócił, wciąż stukając świecami.
— Dobra, chodźmy na wieżę — zaproponował. — Tędy.
Wręczył Kin lichtarze i wskazał przeciwległy koniec korytarza, a sam bezgłośnie podszedł do drzwi i rozpłaszczył się na ścianie w ich pobliżu.
— No, to chodźmy — powiedziała słabo Kin, machając zawzięcie lichtarzami.
— Wiesz, Marco, dowiedziałyśmy się czegoś ciekawego — odezwała się nagle Silver, z rozbawieniem obserwując pantomimę Kin.
— Czego? — spytała zaraz potem głosem kunga.
— Wiesz, że bez skutku próbowano teleportacji jako sposobu transportu? Zdaje się, że na dysku rozwiązali ten problem.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Kin to zauważyła, niech ci opowie. Kin zdecydowała, że nie ma wyjścia, bo inaczej oboje stwierdzą, że zwariowała.
— W teorii teleportacja powinna działać — wyjaśniła. — To logiczne rozwinięcie zasady działania warstwiarki czy garkotłuka. Kompania poświęciła tej kwestii mnóstwo czasu i pieniędzy i jak dotąd bez efektu. Udał się jedynie mniej więcej dwumilisekundowy teleport, i to z wykorzystaniem olbrzymiej ilości energii, a potem obiekt wrócił w to samo miejsce.
— Słyszałem o tym — stwierdziła Silver głosem kunga. — Zupełnie jakbyś próbowała rzucić piłkę przyczepioną gumą do ręki.
— Wychodzi na to, że są jakieś nie znane nam prawa nakazujące przebywanie obiektom w przewidzianym punkcie czasoprzestrzeni.
— A co to ma wspólnego z demonem?
— To, że on jest teleportowany około stu razy na sekundę, dzięki czemu może pozostawać tutaj mimo błyskawicznych powrotów tam, czyli w miejsce wysyłki. Właśnie w ten sposób może latać: wystarczy, że przesuwają lekko miejsce teleportacji. Widzi i słyszy wszystko, co się tu dzieje, można go nawet dotknąć, ale tak naprawdę go tu nie ma. Pojęcia nie mam, dlaczego pozostaje przywiązany… — Kin zamyśliła się. — W każdej chwili mogli go przecież przesunąć poza pętlę…
— W takim razie im szybciej wrócimy…
Coś wrzasnęło.
Kiedy zdyszane dopadły drzwi, Marco czwororącz trzymał czarny opierzony kształt przyglądający mu się nieżyczliwie parą przypominających paciorki oczu.
— Właśnie raczył wlecieć — poinformował je tryumfalnie.
— Można się dowiedzieć, co to za cyrk z tymi świecznikami? — spytała Kin.
Silver najpierw parsknęła, a potem wyjaśniła z lekkim politowaniem:
— Marco wywnioskował, że robot musi mieć bardzo czuły system nasłuchowy. Założył logicznie, że jeśli usłyszy, że wszyscy wchodzimy na wieżę, to poleci za nami.
— Jest za ciężki na ptaka, musi być robotem — przerwał jej Marco. — Teraz możemy skontaktować się z kontrolerami dysku i…
Urwał, gdyż kruk obrócił głowę o sto osiemdziesiąt stopni i oświadczył:
— To ty, łachu, próbowałeś wyrzucić mnie w pustkę! Zaraz się przekonasz, co się przytrafia takim, którzy nie szanują Oczu Boga.
Marco otworzył usta, ale zaraz je zamknął z trzaskiem.
— Pożegnaj się z łapami, jeśli za pięć sekund nadal będziesz mnie trzymał — dodał kruk. — Cztery… trzy… dwa…
Spomiędzy piór zaczęło dymić.
— Marco!
Dłonie kunga cofnęły się gwałtownie. Kruk pozostał, gdzie był, unosząc się na cienkim słupie płomienia o takiej temperaturze, że popękały kamienne płyty posadzki niczym lód na wiosnę. A potem kruka już nie było, za to z góry posypały się kawałki dachu. Nad głowami mieli poszarpaną dziurę, przez którą doleciał cichnący krzyk:
— Pożałujecieeee!
— Gadaj! — zasugerował Marco.
— Błagam…
— Kto kieruje dyskiem? Gdzie ich można znaleźć? Jak się z nimi skontaktować? Potrzebujemy dokładnych wskazówek i szczegółowej analizy ryzyka.
Kin jęknęła w duchu, podeszła do demona i uśmiechnęła się zachęcająco.
— Może zaczniemy od czegoś prostszego — zaproponowała. — Skąd pochodzisz, Sphandor.
— Zawsze wiedziałem, że pies z bólami brzucha przystanął koło kłody i słońce mnie wykluło, pani. Nie pozwól mu się do mnie zbliżyć! Widzę jego myśli i…
— Nie pozwolę mu cię skrzywdzić.
— Tak? — prychnął Marco. — Ciekawe w jaki sposób? Kin zignorowała go, podobnie jak jego dwie zabandażowane dłonie.
— Pośrodku dysku znajduje się wyspa — powiedziała uprzejmie. — Opowiedz mi o niej, Sphandor.
— Żyją na niej wielkie bestie, o pani. A przynajmniej tak słyszałem. Nikt z nas nie może się tam zbliżyć z powodu potężnego bólu i agonii. Świat znika i potem taki nieszczęśliwiec budzi się w nowym miejscu w agonii.
— Jak słyszę, próbowałeś?
— Tam jest tylko czarny piasek, pani. I kości statków. A na środku wyspy wznosi się miedziana kopuła zawierająca straszne rzeczy, których oszukać nie sposób.
Kin próbowała jeszcze z dziesięć minut, nim uznała się za pokonaną.
— Wierzę mu — oświadczyła, podchodząc do pozostałych i programując garkotłuka na kubek kawy.
— On jest wytworem skomplikowanej technologii — sprzeciwił się Marco.
— Jest. Ale jest też przekonany, że jest demonem. To co mam zrobić? Kłócić się z nim?
— Może jak mu odetnę stopę, zmieni zdanie? — Marco sięgnął po miecz.
— Nie zmieni — wtrąciła Silver, bębniąca dotąd w zamyśleniu o korpus garkotłuka. — Przynajmniej nie sądzę, żeby zmienił. Musimy założyć, że budowniczowie dysku myślą jak ludzie, a ludzie są strasznie przywiązani do łaski i uczciwej gry, przynajmniej dopóki nie koliduje to z ich interesami. Dlatego proponuję go wypuścić, zademonstrujemy w ten sposób naszą moralną przewagę, udowadniając, że jesteśmy miłosierni i cywilizowani. Poza tym wątpię, by mógł nam się jeszcze na coś przydać.
Ostatnie zdanie powiedziała ciszej, odruchowo rozglądając się za krukami.
Marco milczał, Kin przytaknęła, Silver więc podeszła do demona i uwolniła go z więzów. Sphandor przyjrzał się uważnie całej trójce wyszedł przed kuźnię. Po chwili wzbił się w niebo, wzbijając przy tym swoim zwyczajem tuman kurzu, i zawisł jakieś piętnaście metrów nad ziemią.
— Zaigonen tryon (tfgki) berigo hurshim!
— I to by było na tyle, jeśli chodzi o wdzięczność — skomentowała Silver.
— Rozumiesz, co on mówi? — zdziwiła się Kin.
— Nie, ale ton mówi sam za siebie.
— Asfalago tegeram! Nema! Dwolah narma! Gdzieście są, psie syny, ośle podogonia, zawszo… Nieeeee…
Przez chwilę demon był czarną chmurą pełną migocących, niewyraźnych obrazów, a potem zniknął. Powstałą nagle dziurę z hukiem wypełniło powietrze.
Lecieli szybko i wysoko nad lasem ściętym przez spadający wrak. Kolumna dymu rzedła, ale całe niebo było zaciągnięte, gdyż znajdowali się ledwie o parę mil od niej. Marco jak zwykle prowadził, a lecąca za nim Kin z zadowoleniem stwierdziła, że mimo dymnej zasłony wciąż widzi.
Choć obiektywnie nie bardzo było się z czego cieszyć — w dole rozciągał się krajobraz z piekła rodem. Po dobrych pięciu minutach lotu w dymie odezwał się Marco:
— Nie rozumiem: nie ma śladu promieniowania, a zniszczenia są zbyt wielkie… Silver!