Pod nimi płonął pijany las, lecz nim Silver zdążyła odpowiedzieć, las zniknął razem z ziemią, zupełnie jakby przelatywali nad olbrzymim zboczem.
— Nic nie widzę w tym dymie — poskarżyła się Silver. — A ty, Marco?
Marco widział, mając wzrok bardziej przystosowany do nocnej aktywności — zaklął, zwolnił, więc zrobiły to samo. Po chwili dryfowali razem, a Marco wciąż wpatrywał się w dół.
— Nie wierzę — powiedział w końcu cicho. — Ale sprawdzę. W dół!
— Lecę na ślepo — ostrzegła Silver. — Musisz mną kierować, żebym nie uderzyła o powierzchnię.
— Nie uderzysz…
Opuszczali się dość długo i Kin na serio zaczęła się bać zderzenia z gruntem, gdy nagle wydostali się z dymu na oświetloną blaskiem księżyca przestrzeń.
Tyle że księżyc świecił od dołu.
Utrata równowagi złapała ją jak imadło. Przestrzeń nie robiła na Kin wrażenia, bo wszędzie było w dół i żaden kierunek nie miał znaczenia. Ślizganie się nad powierzchnią było w porządku, nie różniło się niczym od pilotowania pojazdu. Ale wiszenie nad dziurą w świecie to zupełnie inna sprawa.
Księżyc świecił jej pod nogami na końcu tunelu biegnącego w dół, w dół i w dół…
— Będzie z pięć mil długa, jak sądzisz, Silver? — Głos Marca dobiegł z dziwnie dużej odległości. — I ze dwie szeroka. Co z tobą, Kin?
— Hę?
— Nadal obniżasz lot.
Ocknęła się i wyłączyła opadanie. Mniej więcej o jakieś ćwierć mili na linii jej wzroku znajdował się poszarpany brzeg dziury usiany skalnymi złomami. Powoli opuściła wzrok — poniżej było więcej skał, a potem linia czegoś metalicznego. I rura, z której wypływała woda.
Kin zaczęła się histerycznie śmiać.
— Pięknie! — wykrztusiła. — Nie musimy nigdzie lecieć, wystarczy poczekać na ekipę remontową. Tylko wiecie, jak to jest z hydraulikami: nigdy ich nie ma, kiedy są naprawdę…
— Przestań pieprzyć! — warknął Marco. — Silver, zajmij się nią!
I poszybował w dół tak szybko, że Kin ledwie nadążała za nim wzrokiem… nagle coś nią szarpnęło — okazało się, że była to Silver odholowująca ją znad dziury. Po chwili rozległ się w słuchawkach głos Marca:
— Ta rura ma trzydzieści metrów średnicy! A woda zbiera się o dwie mile niżej w powietrzu, dlatego nie ma tu huraganu czy innych zmian pogodowych: tam jest coś w rodzaju pola grawitacyjnego. Niedługo będzie tam też niezłe jezioro… Opuściłem się czterdzieści metrów, wygląda na eksplozję w stacji zasilania. Poprzerywane kable, przewody i takie różne… w rozmaitych kolorach. I coś, co wygląda jak tunel techniczny, Silver?
— Słyszę, wychodzi na to, że wrak trafił na jedno z urządzeń pogodowych i spowodował jego zniszczenie.
— Na to wygląda — zgodził się Marco. — Tu jest cała masa stopionych rzeczy… nieważne, tu jest tunel! Prawdziwy, półkolisty tunel z szynami. Całe wnętrze dysku to jedna olbrzymia maszyna. Spokojnie zmieści się tutaj statek kosmiczny, ma osiemnaście torów na podłodze. Ale jest do połowy zasypany.
— Wrak zderzył się z dyskiem pięć dni temu — Silver nagle oprzytomniała. — Czyli mieli prawie pięć dni na naprawy… Marco, budowniczowie dysku nie żyją, nie ma innego wytłumaczenia!
— Nie widzę żadnych śladów napraw… — dobiegło z dziury.
— Właśnie. A to nie jest normalne, podobnie jak zachowanie mórz czy ciał niebieskich. Coś się gdzieś poważnie zepsuło, i to przed zderzeniem, nie po. W jakim kierunku biegnie ten tunel? I czy jest także po drugiej stronie dziury?
— Jest — poinformował Marco po chwili. — A biegnie prosto od środka do brzegu. Zastanawiałem się, czy nie lepiej byłoby dalej nim polecieć…
— …ale większe szansę w wypadku zagrożenia mamy na otwartej przestrzeni. Prawda.
Kin ostrożnie otworzyła oczy. Unosiła się na szczęście nad ziemią — zmasakrowaną, spaloną i częściowo stopioną, ale wciąż solidną.
— Dzięki — wykrztusiła. — Głupie, prawda? Moi przodkowie zwisali z drzew i nic im nie było.
— Nie ma się czego wstydzić — pocieszyła ją Silver. — Ja nie lubię na przykład ciemności. Każdy ma jakąś fobię. Kin? Co ci jest, bo zbladłaś aż strach…
Kin nawet nie próbowała wydać z siebie dźwięku. Wyciągnęła tylko rękę, pokazując to, co wyłaniało się z dziury za plecami Silver. Owo coś wyłaniało się z trudem, bo było za duże, a kojarzyło jej się nieodparcie z pomnikiem Tryggvasona — jedną z atrakcji turystycznych Valhalli. Na pomnik składały się wykute w skale i mierzące po kilkaset stóp wysokości głowy czterech prezydentów: Halfdana, Thorbjorna, Weasela Moccasina i Teuhtlile'a.
Stworzenie miało trzy łby i tylko jeden z nich był ludzki; drugi przypominał żabi, a trzeci jakiegoś insekta, ale skojarzenie było jednoznaczne. To był pomnik Tryggvasona. Łby łączyły się w chorobliwie nieprawdopodobny sposób w jedną głowę z trzema koronami na szczycie. Pod łbami zwieszał się pęk pajęczych nóg średniej długości stu metrów każda.
Efekt ogólny psuło to, że przez straszydło przeświecała przeciwległa ściana dziury.
— Marco! — odezwała się Silver.
— Nie sądzę, żeby można się było czegoś więcej dowiedzieć tu na…
— Minęło cię coś po drodze?
— Nie rozumiem.
— To unieś głowę.
— O, szlag!
Kin prawie się udusiła.
— Spokojnie — pocieszyła ją Silver. — Nie bój się.
— Czego — chrypnęła Kin, odzyskując dar mowy. — Holoprojekcji dobrej do straszenia dzieci? Nie boję się, Silver, po prostu jestem zwyczajnie wściekła! Jeśli wrócimy, dopilnuję, żeby ten, kto zbudował dysk, zapłacił za to. I nic mnie nie obchodzi, kto to będzie! Zbudowali to dziwactwo, gdzie ludzie spadają za krawędź świata, są ścigani przez demony i muszą być przesądni, by przeżyć! Doprowadzę ich do bankructwa, choćby to była ostatnia rzecz w moim życiu.
Z wyrwy wystrzelił niczym rakieta Marco, wyhamowując w samym środku oka maszkary niczym iskra w mózgu Boga.
— Hologram! — ucieszył się nie wiadomo czemu.
Ludzka twarz skrzywiła się i otworzyła usta. Westchnienie odbiło się echem nie wiadomo od czego, a ledwie przebrzmiało, niebo rozdarła błyskawica, trafiając w garkotłuka i niszcząc go tak doszczętnie, że spadły jedynie krople roztopionego metalu.
O skafander Kin bębniły krople. Teraz lecieli już na czas — za mniej więcej pięćdziesiąt godzin Silver dostanie szału i spróbuje samobójstwa. Ludzie i kungowie mogą długo wytrzymywać bez jedzenia, shandy tego nie potrafią. Wokół szalała burza, ale Marco skierował się w górę i po krótkim locie znaleźli się ponad chmurami na skąpanym w promieniach zachodzącego słońca niebie.
Samo słońce było daleko z tyłu — czerwone, rozgniewane i przesłonięte chmurami. Sądząc po wyglądzie nieba, na całym dysku panowała zła pogoda, a niektóre chmury miały zgoła zwariowane kształty.
— Mamy przed sobą ponad tysiąc mil — Marco wreszcie przestał milczeć.
— Czyli musimy lecieć co najmniej dwadzieścia mil na godzinę — odparła Kin. — Nawet wliczając kilka krótkich postojów, powinniśmy zdążyć do tej wyspy.
— I co? Znajdziemy tam garkotłuka?
— Kto potrafi zbudować dysk, powinien być zdolny do skonstruowania tak prostego w sumie urządzenia.
— To dlaczego nie naprawili tej dziury? Albo Eirick i Lothar to potomkowie budowniczych cofnięci do barbarzyństwa, albo budowniczowie nie żyją.
— Niech będzie. Masz lepsze pomysły? Marco tylko coś mruknął.