Silver leciała dobrą milę za nimi i jedynie od czasu do czasu pomrukiwała na znak, że się nie wyłączyła.
— Jeśli Kompania zbudowała dysk, to jest szansa, że go znajdziemy — powiedziała niespodziewanie. — Tylko nie protestuj, Kin. To może być część polityki, o której nie masz pojęcia. Tak na marginesie, z pół mili za mną leci kruk.
Kin nie odezwała się, obserwując przemykające w dole chmury. Polityka… no tak, to mogło wszystko wyjaśniać…
Spindle, wheelerzy, paleotechy, ckthoni — oni wszyscy zamieszkiwali wszechświat. Wszechświat to byli właśnie jego mieszkańcy.
Był taki czas, kiedy astrohistorycy sądzili, że wszechświat to kiedyś była pusta scena albo płótno czekające na pędzel życia. Teraz dominowała teoria, że życie samo z siebie pojawiło się w ciągu trzech mikrosekund po pierwotnej eksplozji. Gdyby bowiem tak się nie stało, wszechświat składałby się z przypadkowej materii — to właśnie Życie ukierunkowało jego rozwój. Pierwotnie życie rezydowało w mgławicach wirujących cząstek, z których powstały gwiazdy, a każda z nich stanowiła szkielet jakiegoś dinozaura jurajskiego wszechświata.
Później organizmy żywe stały się mniejsze i inteligentniejsze, choć niektóre, jak wheelerzy, stały się także martwą gałęzią ewolucji. Inne, na przykład spindle czy shameleony, były sukcesem ewolucyjnym — przetrwały naprawdę długo. Lecz każda rasa w końcu musi wymrzeć, dlatego wszechświat to jedno wielkie cmentarzysko, w którym grobowce wyrastają z mauzoleów — kometa rozświetlająca jakieś pogańskie niebo to zmumifikowany korpus naukowca żyjącego eony temu.
Dlatego polityka Kompanii była prosta i sprowadzała się do jednego: uczynić człowieka nieśmiertelnym. Naturalnie było to przedsięwzięcie czasochłonne i zaczęło się niedawno, lecz jeśli człowiek znalazłby się na wystarczająco dużej liczbie rozmaitych planet, w efekcie przetrwałby jako rasa. Prawda — byłyby to rozmaite rodzaje człowieka, różniące się fizycznie i psychicznie, gdyż kształtowałyby się w rozmaitych warunkach, kulturach i środowiskach, lecz nadal byłby to człowiek. I uniknąłby losu spindli, które wymarły, gdyż niczym się od siebie nie różniły.
Wszechświat nie mógł mieć naturalnego końca, gdyż nie był naturalnym bytem, lecz sumą żyć, które go kształtowały — ludzie więc mogli żyć wiecznie — dopóki żyli, dopóty wszechświat musiał istnieć. Dlaczego nie mieliby chcieć?
Należało zachować odpowiednie banki memów i pomysłów — to była tajemnica sukcesu, a mając do dyspozycji setki planet, można było być pewnym rozwoju różnych nauk, dziwnych przekonań czy nawet rozmaitych religii, dla których znalazłyby się jakieś ciche kąty. Ziemia była zjednoczoną cywilizacją, i to właśnie omal nie doprowadziło do wymarcia rasy ludzkiej. Rozmaitość była jedynym sposobem, by zawsze gdzieś był ktoś przygotowany na dowolną niespodziankę jaką przyniesie przyszłość. Być może mieszkańcy płaskiego świata, nawiedzanego przez demony i oddzielonego od innych przepaścią z wodospadem, mogli dostarczyć nie spotykane nigdzie indziej memy?
Kin spróbowała to wyjaśnić Marcowi.
— Co to są memy? — kung zaczął od najważniejszego.
— Mentalne geny: pomysły, podejście do różnych rzeczy, technika. Problem w tym, że te, które mogą się tutaj wykształcić, są szkodliwe dla ich nosicieli, choćby antropocentryzm…
10
W górze świecił blady, czerwony księżyc, a Kin co chwilę odruchowo sprawdzała, czy Silver nadal leci tę milę za nimi. Leciała. Na jej miejscu człowiek żyłby nadzieją, że w końcu znajdzie jedzenie, ale ludzie w przeciwieństwie do shandów byli niepoprawnymi optymistami. A poza tym nie można było od obcych wymagać ludzkiego myślenia — to, że nauczyli się grać w pokera i mówili po łacinie, nie czyniło z nich ludzi. A znając shandy, Kin zastanawiała się, kiedy Silver spróbuje popełnić samobójstwo. Poinformowała też o tym kunga.
— Nic na to nie poradzimy — odparł Marco. — Już postanowiłem, że też nie będę niczego jadł, choć lokalne pożywienie jest przyswajalne.
— Uważasz, że to poprawi jej samopoczucie?
— Raczej nasze, ale nie to mnie chwilowo pochłania. Nie chciałem jeszcze o tym mówić…
— No, to powiedz.
— Spójrz na ekranik na lewym przegubie. Jest tam fluoroscencyjna pomarańczowa linia na zielonym tle. Widzisz?
Kin spojrzała na swój przegub.
— Widzę. To nie jest linia, tylko kropka.
— A powinna być linia. Kończy nam się energia. Przez chwilę lecieli w milczeniu, które w końcu przerwała Kin:
— Jak długo?
— Około sześciu godzin dla nas i godzinę mniej dla Silver. To rozwiąże jeden problem: znajdzie się na ziemi o wiele mil za nami.
— Zostanę razem z nią. Marco zdawał się nie słyszeć.
— Gdybyśmy nadal mieli garkotłuka, problem rozwiązałby się sam, bo do wyspy już niedaleko. Moglibyśmy zmusić tubylców, żeby nas tam dostarczyli, i to, zapewniam cię, bez kłopotu. Mogłoby to nawet być zabawne doświadczenie.
— Po co nam takie doświadczenie?
— Jeśli nie znajdziemy budowniczych dysku lub nie zdołamy przekonać ich do pomocy, planuję zorganizować tu imperium. Nie mów mi, że nie przyszło ci to do głowy.
Przyszło, Kin musiała to przyznać. Nie miała też wątpliwości, że Marco postawiłby na swoim, obojętne jak by się nazwał — Czyngis Marco, Marco Cezar czy duce Marco. Czteroręki władca absolutny…
— Jak sądzisz, ile czasu potrzeba, by osiągnąć etap lotów kosmicznych? — spytał przyszły władca. — Gdyby to było naszym głównym celem, rzecz jasna. Wiedzę mamy.
— Nie mamy. Wydaje nam się, że mamy, ale tak na dobrą sprawę potrafimy jedynie obsługiwać rozmaite urządzenia, a nie budować je. Naturalnie statek kosmiczny można zbudować w dziesięć lat…
— Tak szybko?! No, to nie ma…
— Jest problem, bo to, o czym mówię, to prymityw napędzany stałym paliwem, a jego prędkość wystarcza jedynie do staranowania kopuły. Można go wystrzelić, zrzucając poza krawędź, ale żeby nim gdziekolwiek dolecieć, potrzebne są wieki!
— Wpierw musimy zjednoczyć dysk. — Marco był nastawiony entuzjastycznie. — To akurat nie jest problemem. Mając pięciuset zuchów takich jak chłopcy Leiva…
— Zostaje Silver. — Kin ostudziła jego zapały. — Poza tym tę wyspę trzeba najpierw dokładnie sprawdzić.
Mimo to musiała przyznać, że w pewien sposób była to pociągająca perspektywa, o której na dodatek sporo myślała, kiedy jeszcze istniał garkotłuk. Wykorzystując go, mogli rzeczywiście podbić dysk i zająć miejsce opuszczone przez jego twórców. Zakładając naturalnie, że ich tu rzeczywiście nie ma. Bez garkotłuka mogli liczyć jedynie na wygodne życie, co dla niej było lepszym wyjściem niż dla pozostałej dwójki — byliby zawsze obcymi w obcym świecie. Ona znalazłaby się wśród ludzi, choć należało wziąć pod uwagę, że miała więcej wspólnego z Silver i Markiem niż z bandą barbarzyńców. Nie była to miła myśl.
— Skafandry powinny mieć dość energii, by przelecieć przez cały system i wylądować bezpiecznie na planecie — oświadczyła z pretensją.
— Ale nie zostały opracowane z myślą o liczącym wiele tysięcy mil locie wbrew grawitacji, i do tego przy nagłych i dużych zmianach wysokości — przypomniał jej Marco. — To stresujące.
— Że co?!
— Jeśli masz poważne zażalenia, proponuję, żebyś zgłosiła się do wytwórcy. Ja ich nie produkuję.
— Jak… to był żart?!… Słodka godzino!
Świt zastał ich nad półpustynią pod bezchmurnym niebem. Przelecieli nad szlakiem karawan, widocznym głównie dzięki poszarpanemu cieniowi na piasku, i stwierdzili, że lekko ich zniosło z kursu. Według oceny Marca lecieli ku dolinie Tygrysu i Eufratu.