Выбрать главу

— Co oznacza, że jesteśmy w południowo-wschodniej Turcji — dodał i rozmarzył się. — A to jest w pobliżu Bagdadu… Powinienem chcieć zobaczyć Bagdad.

— Tak? A to dlaczego? — zainteresowała się Kin.

— Jak byłem mały, moi przybrani rodzice kupili mi książkę z opowieściami o magicznych lampach, genach czy jak im tam i innych podobnych. Zrobiła na mnie duże wrażenie.

— Ani mi się waż mówić coś o lądowaniu! — ostrzegła Kin. — Nawet o tym nie myśl!

Nad miastem złożonym z białych budynków zwieńczonych kopułami i otoczonym murem, za którym rozbito wiele namiotów, przelecieli jednak bez problemów. Przepływająca przez nie rzeka za miastem miała zauważalnie inny kolor i na tyle niski poziom, że można było mówić o suszy. Stojące już wysoko słońce powodowało drażniące oczy migotanie piasku, ale była to praktycznie jedyna niedogodność.

Milę dalej skafander Silver odmówił dalszej pracy, jeszcze tylko resztką energii łagodnie opuścił ją na powierzchnię. Pozostali wylądowali również i cała trójka spotkała się w cieniu kępy poskręcanych, słodko pachnących drzew. Kin zdjęła hełm i gorąco uderzyło ją niczym oddech piekła. Było zdecydowanie zbyt ciepło, więc nic dziwnego, że pola wyglądały na spalone, a rzeka przypominała anemicznego węża ledwie wijącego się wśród spękanych brzegów koryta.

— No… — mruknęła, nie chcąc mówić głośno niczego w stylu: „I to by było na tyle”.

— Jestem zaskoczony — przyznał Marco.

— Chcesz powiedzieć, że nie masz planu?

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Nieważne. — Kin upiła łyk wody z zapasów skafandra, świadoma, że trzeba zacząć oszczędzać.

Silver siedziała wsparta o pień, przyglądając się obojętnie miastu. Za jej plecami słońce było miedzianym nitem na niebie z rozgrzanego żelaza.

— Właśnie wystartował samolot — odezwała się nagle.

Był stary, łagodnie rzecz ujmując. Twarz miał pomarszczoną niczym zasuszone jabłko, ale brodę starannie przyciętą i przyczesaną. Jego oczy zaś nie miały ani białek, ani wyrazu. Z pewnością nie wyglądał na zaskoczonego.

Kin zastanawiała się, czy nie ma przypadkiem do czynienia z budowniczym dysku, obserwując, jak rozmawia z Silver ze skrzyżowanymi nogami. Co prawda ubrany był ze zwykłym barbarzyńskim przepychem, ale nie była arbitrem tutejszej mody. Za to jego pojazd był jak najbardziej nowoczesny, a on wiedział, jak nim latać. W tej chwili, złożony, mieścił się w torbie towarzysza starca, potężnego mężczyzny ubranego jedynie w przepaskę biodrową i ponurą minę.

Mężczyzna dzierżył w garści długą, zakrzywioną szablę i nie spuszczał wzroku z Marca.

Kin przysunęła się do kunga i spytała:

— Ciekawe, gdzie ma blaster? I jeszcze jedno: pamiętasz pomysł Silver, że ja przetrwam na dysku, wykorzystując seks?

— Masz tę przewagę.

— Tym razem nie mam.

— Co proszę?

— Możemy o tym zapomnieć, jeśli chodzi o tego z mieczem. To… — wściekła na samą siebie, zaczerwieniła się nagle. — Pamiętasz może jeszcze coś z tych baśni z dzieciństwa?

Marco miał przez chwilę głupią minę, po czym skrzywił się.

— Aha. To faktycznie szkoda. Całe szczęście, że to rzadkość.

— W tej okolicy i w tych czasach nie taka znowu rzadkość — odparła Kin, odwracając się ku Silver.

— To może być arabski — powiedziała Silver, spoglądając na Kin. — Nigdy nie słyszałam tego języka, znam go tylko w piśmie. Spróbowałam łaciny, którą jak sądzę rozumie, choć się z tym nie zdradza. Ustaliłam jedynie, że chce nasze skafandry.

Kin spojrzała na Marca — miał minę do złudzenia przypominającą radosnego ehfta.

— Powiedz mu, że są bardzo cenne — polecił. — Powiedz mu, że nie wymienimy ich nawet na jego samolot. I że szybko musimy dotrzeć na wybrzeże.

— Nie da się nabrać — zaprotestowała Kin. — Poza tym skafandry prawie nie mają energii.

— To jego problem. Poza tym on o tym nie wie. Mam plan, ale wpierw muszę zobaczyć, jak się kieruje tym latającym chodnikiem. Powiedz mu, Silver, że tu jest za gorąco, by sensownie rozmawiać. To przynajmniej jest najczystsza prawda.

Nastąpiła długa wymiana łamanych gestami wypowiedzi, w których najczęstsze były powtórzenia na różnych poziomach irytacji. W końcu stary kiwnął głową, wstał i wyciągnął rękę. Barczysty postąpił krok do przodu i wyjął… nazwijmy to… cholera, nazywając rzecz po imieniu, wyjął latający dywan, tyle że zrolowany. Kin w końcu przekonała samą siebie, by tak określić to, co widziała, nieważne jak zwariowanie by to brzmiało.

Dywan miał dwa na trzy metry, geometryczny wzorek w barwach niebieskiej, zielonej i czerwonej i był niezwykle cienki i giętki. Rozłożony na ziemi ułożył się na nierównościach zupełnie jak zwyczajny kawał materiału. Stary powiedział słowo i dywan wyprężył się, wydmuchując spod siebie trochę piasku, i uniósł się na parę cali nad powierzchnią. Kin wydało się, że słyszy słaby szum.

Dywan nie zakołysał się, nawet gdy weszła nań Silver. Zmieścili się wszyscy, z tym że stary siadł na przedzie, osiłek z szablą zaś na końcu. Stary wypowiedział inne słowo i unieśli się bez dźwięku.

— Można pokryć dolną powierzchnię elastycznymi modułami antygrawitacyjnymi. — Głos Marca prawie nie drżał. — Tylko co z zasilaniem? Istnieją tak cienkie baterie?

Kin myślała o tym samym, wpatrując się równocześnie ze skupieniem w dywan pod nogami. Skupienie brało się stąd, że za żadne skarby nie miała zamiaru spojrzeć poza krawędź dywanu. Bardziej poczuła, niż zobaczyła, jak Marco przysuwa się do niej.

— Też się denerwujesz? — spytała cicho.

— Mam świadomość, że od upadku dzielą mnie jedynie milimetry nieznanego i nie sprawdzonego urządzenia latającego, jeśli o to chodzi.

— Skafandry cię nie denerwowały.

— Bo mają stuletnią gwarancję i produkowane są od dawna. Myślisz, że producent utrzymałby się na rynku, gdyby któryś zawiódł?

— Wątpię, żeby z tego można było wypaść, nawet gdyby ktoś bardzo chciał — odezwała się niespodziewanie Silver i rąbnęła pięścią w powietrzu nad brzegiem dywanu.

Rozległ się odgłos do złudzenia przypominający boksowanie kisielu.

— Pole siłowe — wyjaśniła. — Spróbujcie sami.

Kin ostrożnie wysunęła rękę poza krawędź dywanu, powolny ruch wpierw przypominał poruszanie się w melasie, a potem ustał, napotykając twardą jak skała, acz niewidzialną przeszkodę. Emerytowany Ali Baba odwrócił się, uśmiechnął i powiedział coś długo i niezrozumiale.

Gdy dywan wrócił do spokojnego lotu po prostej, dłuższy czas panowała na nim głucha cisza.

— Silver, powiedz temu lunatykowi, że jeśli jeszcze raz spróbuje czegoś podobnego, to go zabiję — przerwał ją rzeczowo Marco.

Kin z trudem zmusiła palce, by przestały kurczowo wpijać się w pokrytą geometrycznym wzorkiem materię.

— Trochę dyplomacji — syknęła przez zaciśnięte zęby. — I delikatności! Powiedz mu, że następnym razem połamię mu osobiście ręce i trwale uszkodzę w inny sposób!

Efektem były dwie beczki i potrójna pętla.

Kontrola głosowa, półkoliste pole ochronne i maniak akrobacji powietrznej na latającym dywanie — to ciężko strawna mieszanka.

Dla uspokojenia Kin zaczęła się zastanawiać, jak Marco zamierza ukraść dywan.