— Posłuchaj, demonku: on może nie wie, ale ty wiesz.
Jesteś projekcją tak jak Sphandor, nieprawdaż? — spytała słodko Kin.
— Obawiam Się, Że Zabroniona Jest Mi Odpowiedź Na To Pytanie W Obecnej Chwili. Mogę Zaś Rzec, Że Siedzicie W Gównie, Bo To Wszystko, Co Wiem. Jeśli Sądzicie, Że Ujdziecie Żywi, To Ogarnia Mnie Śmiech Pusty.
— Zatłukę to — zaofiarował się Marco. Wartownicy stojący za Infrą drgnęli.
— Siadaj! — syknęła Kin. — A ty, pozłacany cwaniaczku, mów, kto to jest ten cały zbieracz?
— Mój Pan Mówi, Że To Żaden Sekret. Sam Był Kiedyś Skromnym Rybakiem, Aż Patrosząc Rybę, Znalazł W Niej Dar Boga. Mój Pech, Że Była To Lampa, W Której Jestem Uwięziony. Jam Jest Bowiem Azrifel Z Dziewiątego Dominium Demonów Przeklętych I Mogę Znaleźć Wszystko, Nawet Mam Moc, By Z Wami Gadać. Taki Już Mój Dar. Przez Pięć Lat Pracowałem Ciężko Dla Tej Starej Świni Nowobogackiej, Przynosząc Do Tej Rudery Zwanej Pałacem Dary Nie Będące Własnością Innych Zbieraczy Albo Te, Których Właściciele Mieli Pecha Posiadać Demony Słabsze Niż Ja. Przeszukałem Ci Głębiny Wód I Wnętrzności Wulkanów Oraz…
— Stop! — poleciła mu Kin. — Latający dywan, stolik i te cholerne portfele produkujące pieniądze to są dary boga?
— W Rzeczy Samej: Dywan Wyzwoliłem Z Rąk Kupca Z Basry, A Stolik Porośnięty Muszlami Znalazłem Na Dnie Morskim…
— I ten twój cały czarnoksiężnik pojęcia nie ma, jak to działa, tak? Dla niego to tylko magia?
— Azaliż Nie Są One Magiczne? — wyszczerzył się demon.
— Tak jak myślałem! — warknął Marco. — Głupi, czarny tubylec nie mający o niczym pojęcia, tak jak cała reszta. Zajmę się strażnikami, a potem przekonamy go, żeby nas zawiózł, dokąd chcemy.
— Poczekaj chwilę — sprzeciwiła się Kin.
— Na co? On wie tylko, jak używać zabawek, które dostarcza mu ta kreatura.
— Może raz byśmy spróbowali dyplomacji, zamiast zaraz walić w łeb? — zaproponowała Kin i zwróciła się do demona: — Powiedz swemu panu, że nie jesteśmy zbieraczami i że damy mu te skafandry, jeśli przewiezie nas swoim latającym dywanem na okrągłą wyspę leżącą na południowym wschodzie.
Ledwie skończyła mówić, wiedziała, że powiedziała coś niewłaściwego, tylko nie bardzo wiedziała co. Gdy Infra usłyszał przekład, pobladł niczym wapno. Marco westchnął i wstał.
— Dyplomację uznaję za zakończoną — ocenił i skoczył.
Azrifel też skoczył i w powietrzu w połowie drogi powstała dynamiczna plątanina złota i szarej zielem zakończona niewielką eksplozją. Gdy dym się rozwiał, demon był na miejscu, Marco zaś zniknął.
— Co z nim zrobiłeś? — spytała Kin.
— Dostarczyłem Do Bezpiecznego Miejsca. Jest Nie Uszkodzony, Nie Licząc Paru Drobnych Osmaleń.
— Aha. A skafandry są okupem? Abu Infra zabrał głos.
— Nie, Powiada Mój Pan — wyjaśnił po chwili demon. — Mówi, Że Wie Już, Iż Pochodzicie Z Innego Świata. Był Tu Inny Taki Podróżnik Jakiś Czas Temu I…
— Jago Jalo? — spytała Kin, zyskując potwierdzenie w postaci nieżyczliwego spojrzenia Infry.
— Szalony kretyn! — syknęła Silver.
— Tak Się Nazywał — potwierdził Azrifel. — Szaleniec Ten Nadużył Gościnności I Okradł Mego Pana Z Części Zbiorów. On Też Chciał Dotrzeć Na Zakazaną Wyspę.
— Co się z nim stało?
— Uciekł, Zabierając Dywan, Bezdenny Mieszek I Płaszcz O Niezwykłych Właściwościach. Nawet Ja Nie Zdołałem Go Odszukać. Mój Pan Uważa Jednak, Że Nie Wszystko Stracone.
— Cierpliwy jest — przyznała Kin. — A dlaczego tak uważa?
— Bo Wzbogacił Się O Trzy Latające Ubiory, Parę Demonów I Ciebie.
Kin rozejrzała się — na balkonie pojawili się nowi zbrojni łucznicy. Przez moment zastanawiała się, czy nie zaryzykować, ale wątpiła, by tutejsza służba zdrowia była skuteczna, a rany po strzałach potrafią być paskudne. W dodatku nie rozwiązywałoby to problemu Silver.
Wybuchnęła płaczem.
Po krótkiej konferencji między Infrą a demonem zjawiły się dwie służące i gdy ją wyprowadzały (wciąż w towarzystwie uzbrojonych strażników), puściła oko do Silver, mając nadzieję, że ta zna ten zwyczaj. Następnie znalazła się w labiryncie ozdobnych sal, korytarzy, przejść i parawanów. Wędrówce towarzyszył nieprzerwany dialog obu niewiast, ale gdy dotarli do kolejnego łukowato sklepionego wejścia, pozostali przy nim wszyscy zbrojni — jeden stanął na warcie, reszta gdzieś poszła.
Za drzwiami Kin stała się obiektem zainteresowania grupy szczupłych, czarnowłosych kobiet w skąpych, przezroczystych strojach. Starsza z eskortujących ją niewiast rozgoniła jednak szybko to zbiegowisko, za co Kin była jej wdzięczna, przeprosiła więc cicho, nim celnym ciosem pozbawiła ją przytomności, po czym pognała przed siebie.
Przebiegła przez kilka sporych i przestronnych sal z fontannami, ćwierkającymi ptaszkami i znudzonymi kobietami zajmującymi wygodne, miękkie posłania. Te obserwowały ją obojętnie, dopóki nie wpadła na służącą z jakąś tacą — wtedy podniosły wrzask.
Dobiegające z tyłu krzyki świadczyły, że wartownik zebrał się na odwagę i wkroczył na zakazany teren haremu. Nie tracąc czasu, Kin dopadła najbliższego balkonu i wyjrzała. Na dół było niedaleko, toteż wspięła się po delikatnej i nawet pod jej ciężarem trzeszczącej kracie na dach. Był płaski jak patelnia i równie przytulny w blasku południowego słońca.
Krzyki w dole oznaczały, że strażnik dotarł na balkon. Kin rozpłaszczyła się na dachu, mając nadzieję, że zmyli tamtego i uda się on na dziedziniec. Niestety, pełną napięcia ciszę przerywało jedynie zbliżające się posapywanie, po czym rozległ się trzask pękającego drewna, krzyk i odgłos, jaki wydaje człowiek, padając na kamienne płyty ze sporej wysokości.
Kin wstała i nie spiesząc się, podbiegła do bliższej wieży. Nie była to zbyt rozsądna decyzja, ale nic lepszego nie przychodziło jej do głowy. Prowadziło do niej zwieńczone łukiem wejście pozbawione drzwi, a dalej przyjemne, lodowato zimne kręcone schody pogrążone w miłym dla oka półmroku. I pomyśleć, że na otwartym słońcu spędziła jedynie sekundy…
Schody kończyły się okrągłym pomieszczeniem z licznymi, choć pozbawionymi szyb oknami wychodzącymi na wszystkie strony świata. Z każdego zresztą widać było miasto. Kin rozejrzała się po pomieszczeniu i stwierdziła, że znalazła się w magazynie albo raczej w graciarni.
Pod ścianami stały zrolowane dywany i piętrzyły się bezładnie sterty jakichś pudeł i skrzyń. O trójnogi stół wsparta była brązowa rzeźba mniej więcej w stylu śród-morskim. Stół wyglądał na pobojowisko po potężnej pijatyce. Pod ścianą dalej stało kilka mieczy, w tym jeden do połowy wtopiony w kowadło. To ostatnie Kin sprawdziła z czystej ciekawości i niedowiarstwa. Na środku podłogi stał posąg konia odlany z jakiegoś ciemnego metalu. Muskulaturę oddano dobrze, ale pozycja była nienaturalna — stał na czterech nogach z opuszczonym łbem, spoglądając w podłogę niczym zajeżdżony dyszlowy.
— Złom — oceniła, próbując przesunąć okutą skrzynię, by zablokować nią wylot schodów.
Skrzynia okazała się cięższa, niż sądziła, toteż Kin tylko siadła na niej i nasłuchiwała; na dole panowała niczym nie zmącona cisza. Gdyby mieć jedzenie i picie, można by tu przeżyć parę tygodni. Myśl o jedzeniu nie była miła, o czym natychmiast dał jej znać żołądek, a przecież nie mogła nic zjeść, gdy okazało się, że Silver będzie mogła tylko patrzeć. I tak w ciągu dwóch dni przedstawicielka rasy shand zmieni się w głodną, szalejącą bestię.