Выбрать главу

— Marco? — powiedziała cicho. — Silver? Po piątej próbie odezwał się Marco:

— Kin! Gdzie jesteś?

— Jestem w… kto jest razem z tobą?

— Kupa zwierząt: jesteśmy w zoo! Musisz nas wydostać!

— Jestem w jakimś składzie muzealnym na strychu. Muszę poczekać do zmroku. Gdzie właściwie jesteś?

— Gdzieś na terenie pałacu, tylko lepiej się pospiesz, jestem w jednej klatce z Silver.

— A co ona robi?

— Miny.

— Aha.

— Co?!

Kin westchnęła i podeszła do okna.

— Zrobię, co będę mogła — obiecała i przerwała połączenie.

Ktoś gdzieś w oddali coś wykrzykiwał, ale dach był gorący i pusty. Niebo też, jeśli nie liczyć jednego czarnego punktu. Cholerne Oko Boga, kimkolwiek by on był. Podeszła do sterty mieczy — ledwie zdołałaby unieść którykolwiek, i to oburącz, więc nie bardzo nadawały się na broń. Poza tym prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziała, jak zorganizować i przeprowadzić bohaterską akcję ratowniczą — była w tej kwestii debiutantką. I wiedziała, że nie ma wyjścia, bo tego właśnie po niej oczekiwano. Inteligentne rasy galaktyki traktowały ludzi jako absolutnie szalony element.

Cofając się od okna, potknęła się o stolik, z którego spadł dzbanek, rozlewając na podłogę czerwony, śmierdzący octem płyn. Kin metodą organoleptyczną doszła do tego, że płynem jest podłe wino, i ostrożnie postawiła dzbanek.

Wewnątrz coś zaszumiało.

Zajrzała ostrożnie do wnętrza: poziom wina powoli się podnosił. Odczekała, aż dzban się napełni, wylała z rozmachem zawartości z całych sił rąbnęła jego dnem o blat. Coś syknęło, zadymiło i zapachniało ozonem. Na podłogę posypały się fragmenty obwodów drukowanych.

— Pięknie, pięknie — ucieszyła się ponuro Kin. — Dopóki to nie krasnoludki, to pół biedy.

Z drugiej strony Kompania nie wierzyła w teleportację… ale to mógł być prosty, jednoczynnościowy garkotłuk zbierający molekuły z powietrza i produkujący z nich wino. Zdecydowana była uwierzyć we wszystko prócz magii. I krasnoludków.

U dołu schodów ktoś się poruszył.

Nie miała gdzie się ukryć. A raczej miała aż za wiele kryjówek, tylko żadna nie rokowała nadziei na przetrzymanie solidniejszej rewizji. Odruchowo złapała pierwszy z brzegu miecz, gotowa odciąć pierwszą głowę, jaka wysunie się nad podłogę. Zdecydowała, że niewielkie drzwiczki w suficie dają lepsze szansę obrony. Jeśli prowadzą na dach, to może przy okazji dostrzeże ją kruk… choć nie bardzo wiedziała, w jaki sposób mogłoby jej to pomóc.

11

Podeszła do posągu konia, wsunęła stopę w strzemię, a drugą postawiła na siodle i wyciągnęła się, sięgając do drzwiczek. Koń drgnął, co wytrąciło Kin z równowagi i posadziło ją energicznie w siodle. Tak energicznie, że straciła oddech. Nim go odzyskała, stwierdziła, że nie może się ruszyć, gdyż jej nogi znalazły się w objęciach wyściełanych klamer, które wysunęły się z końskich boków i trzymały delikatnie, ale pewnie. Koń odwrócił łeb o sto osiemdziesiąt stopni i spojrzał na nią jasnymi, podobnymi do owadzich oczyma.

— Twoja wola jest rozkazem.

Zdanie to Kin starym zwyczajem usłyszała w umyśle, nie w uszach.

— Niech to szlag!

— To są nieprecyzyjne koordynaty.

— Jesteś robotem?

W koniu coś kliknęło i zmieniło biegi.

— Jestem słynnym mechanicznym koniem Ahmeda, księcia Trebisond.

Całkiem wyraźnie usłyszała kroki na schodach.

— Zabierz mnie stąd! — syknęła.

— Proszę złapać wodze i pochylić głowę, w razie choroby powietrznej proszę skorzystać z pojemnika.

Wewnątrz konia coś łomotnęło, ze zgrzytem przesunęły się zębatki i ruszył. Gdy przelatywali przez okno, Kin przytuliła się do szyi wierzchowca, by uniknąć ściany. Wreszcie byli wolni i galopowali w powietrzu, wznosząc się ku miedzianemu niebu.

Dopiero wtedy Kin przyjrzała się ściskanemu w dłoni mieczowi — był smoliście czarny i nienaturalnie lekki, ale z braku innego musiał wystarczyć. Wątpiła, by Abu nauczył się obsługiwać skafandry, które im zabrał, toteż jedynym latającym obiektem, jakiego musiała się obawiać, był dywan. A w razie walki powietrznej zdecydowanie wolała konia.

— Twoje życzenie jest moim rozkazem — odezwał się tenże.

— Możemy zacząć od tego, że opowiesz mi, w jaki sposób latasz — stwierdziła, spoglądając na ogród, nad którym przelatywali.

— Zbudował mnie mag Abanazzard, a latam dzięki wykorzystaniu silnika unoszącego wagę, w chwilach krytycznych wymagającego stałej interwencji Djinne imieniem Zolah.

— Wiesz, gdzie jest pałacowe zoo?

— Tak.

— To wyląduj tam.

— Słyszę i wykonuję, o Pani.

Pogalopowali po coraz ciaśniejszej i opadającej spirali. Gdy byli na poziomie pałacowego dachu, Kin kątem oka zobaczyła uniesione twarze, a potem znaleźli się już wśród pokrytych kurzem drzew, rosnących po obu stronach szerokiej alei i osłaniających rzędy niskich klatek. Kopyta dotknęły gruntu bez większych wstrząsów i znaleźli się na ziemi. Coś skoczyło na pręty najbliższej klatki, ale Kin dostrzegła tylko zęby i skrzydła, gdy przemknęli obok. Głównie zęby.

— Marco!

Odpowiedział jej jazgot, piski i ryki z większości klatek.

— Tutaj! — Kung miał trzy płuca i potrafił robić z nich godny użytek.

Podjechali już wolniej do klatki, w której między balami grubości pni połyskiwały olbrzymie oczy kunga. Od zewnątrz dawało sieją otworzyć zadziwiająco łatwo i cicho. Gdy otwór był wystarczająco szeroki, Marco wyskoczył jak z katapulty.

— Daj mi miecz! — polecił.

Kin odruchowo posłuchała, nim przyszło jej do głowy, że powinna odmówić, ale było już za późno.

— Nic lepszego nie było? — syknął Marco, oglądając broń. — Jest tępy jak pień.

— To się nazywa wdzięczność! — parsknęła wściekła na samą siebie Kin. — Powinnam cię tu była zostawić!

Marco zważył miecz w dłoni i przyjrzał się z namysłem Kin.

— Mogłaś to zrobić — przyznał. — Dziękuję, że nie zrobiłaś. Taki miecz też wystarczy. Gdzie zdobyłaś latającego robota?

— Z magazynu czy graciarni na…

— Jak się nim steruje?

— Słucha poleceń słownych i… hej, złaź!

Marco usadowił się w siodle, ignorując ją zupełnie.

— Znasz drogę do pałacu, czworonożny robocie? — spytał.

— Tak, Panie.

— To jedź tam!

Przez chwilę stukotały kopyta, po czym koń wraz z jeźdźcem stali się malejącym kształtem na niebie. Kin poczekała, aż znikną, i zajrzała do klatki.

— Silver? — spytała cicho.

Jasny, kudłaty kształt poruszył się w rogu.

— Chodź, nie mamy na co czekać. Jak się czujesz? Silver siadła.

— Gdzie kung? — spytała niewyraźnie.

— Poleciał zarżnąć gospodarza.

— A my gdzie się udajemy? — Silver wstała.

— Za nim, chyba że masz lepszy pomysł.

— Nie mam. Poza tym wszyscy będą zbyt zajęci, żeby zwrócić na nas uwagę — oceniła Silver. — W tej klatce są jednorożce, a w tamtej syreny. Żywią się rybami.

— Abu to urodzony zbieracz, żeby go pokręciło — mruknęła Kin, ruszając żwawo w stronę pałacu.

Po drodze minęły białą kopułę wielkości małej świątyni, która z bliska okazała się jajem. A raczej jego większością, bo około jednej trzeciej zakopane było w piasku. W jednym miejscu w jaju była niewielka dziura.