Выбрать главу

— O spindlach to wiem tyle, ile przeczytałem, a większość z tego ty napisałaś. To niebieskie da się zjeść?

— Znalazłeś artefakt spindli?

Jak dotąd odkryto dziewięć miejsc, w których przebywały, i wrak ich statku. Znaleziono w nich między innymi prototyp warstwiarki i drobiazgi dotyczące chirurgii genetycznej. Trudno się więc dziwić, że paleontologia cieszyła się większym wzięciem niż budownictwo.

— Znalazłem ich świat.

— Skąd wiesz, że ich?

Jalo zaryzykował niebieskie, o które pytał, i oświadczył:

— Bo jest płaski.

Po głębszym zastanowieniu Kin musiała przyznać, że jest to możliwe.

Spindle nie były bogami, ale skutecznie mogły ich zastępować. Do chwili pojawienia się oryginałów, ma się rozumieć. Prawdopodobnie pochodziły z planety o niewielkiej sile przyciągania, gdyż zachowane mumie miały trzy metry wzrostu przy wadze dziewięćdziesięciu funtów. Na planetach o przyciąganiu takim jak ziemskie nosiły egzoszkielety, by przy pierwszym kroku nie zmienić się w kupkę skomplikowanie połamanego nieszczęścia, niezdolnego do ruchu. Miały długie trąby, dłonie o dwóch kciukach, pomarańczowo-purpurową skórę i stopy niczym cyrkowi klowni. Nie miały za to mózgu, a właściwie ich całe ciało było mózgiem. No i nikt, jak dotąd, nie znalazł u nich żadnego brzucha. Zupełnie nie wyglądały jak bogowie.

Znały podstawową transmutację, ale nie potrafiły podróżować z prędkościami naddźwiękowymi. Być może miały płcie, ale egzobiologom nigdy nie udało się stwierdzić, skąd się biorą małe spindle. Wysyłały wiadomości, modulując częstotliwość wodoru w spektrum najbliższej gwiazdy. Były telepatami i cierpiały na klaustrofobię — nawet nie budowały domów. Ich statki kosmiczne były… niewiarygodne.

Żyły niemal wiecznie i dla rozrywki odwiedzały planety o zredukowanej atmosferze. Wprowadziły do ekosystemu zmutowane algi albo dodawały planecie zbyt duży księżyc czy wymuszały rozwój jakiejś formy życia. Inaczej mówiąc: brały Wenusy i robiły z nich Ziemie. Jeśli przyjęło się do wiadomości, że spindle po prostu nie są ludźmi, to ich postępowanie miało sens. Przynajmniej dla ludzi. No i cały czas miały poważne problemy z przeludnieniem. Poważne, ma się rozumieć, dla spindli.

Pewnego dnia dobrały się do jądra jakiejś planety i znalazły tam coś okropnego. Okropnego, ma się rozumieć, dla spindli. W ciągu następnych dwóch tysięcy lat, w miarę jak rozchodziła się informacja o tym, co znalazły, wymarły z powodu urażonej dumy.

Działo się to czterysta milionów lat temu.

Holownik zjechał po Linie, wyjąc silniczkami hamującymi. Operatorzy odłączali ładunki na wysokości kilku tysięcy mil, wysyłając je dalej jednostopniowymi rakietami, dla zmniejszenia obciążenia Liny i zwiększenia szybkości załadunku. Holownik, już znacznie ciszej, skierował się ku rejonowi załadunkowemu, a Kin przyjrzała się Jałowi, podejrzliwie mrużąc oczy.

— Płaski — powtórzyła. — Jak dysk Andersena?

— Może. A co to jest dysk Andersena?

— Nikt tego nigdy nie zrobił, ale gdyby wziąć wszystkie planety systemu i zbić je w dysk o średnicy tego systemu, zostawiając naturalnie dziurę na słońce, i wyłożyć spód neutronium dla uzyskania właściwego przyciągania, to…

— Słodka godzino! Możecie wykorzystywać neutronium?

Kin zaskoczona potrząsnęła głową.

— Jak powiedziałam: nikt nigdy czegoś takiego nie zbudował. Ani nie znalazł. Chyba że ty to właśnie zrobiłeś?

— To musiałby być strasznie mały układ planetarny, bo ten świat ma ze trzynaście tysięcy mil średnicy.

Popatrzyli na siebie wyczekująco i w końcu Kin zadała od dawna oczekiwane pytanie:

— Gdzie?

— Nigdy go beze mnie nie znajdziesz.

— I sądzisz, że zrobiły go spindle?

— Tam są rzeczy, w które nie uwierzyłabyś za milion lat.

— Intrygujesz mnie. Ile chcesz?

W odpowiedzi wyciągnął z kieszeni garść banknotów o nominale dziesięciu tysięcy Dni każdy. Pojedynczy banknot był równowartością prawie dwudziestu ośmiu lat przedłużenia życia, jeśliby został zrealizowany w kasie Kompanii. Pieniądze Kompanii były najmocniejsze we wszechświecie — można było kupić za nie przyszłość. Nie spuszczając wzroku z Kin, Jalo przywołał najbliższego robokelnera i wsunął banknoty do jego spalarki. Kin z najwyższym wysiłkiem opanowała się na widok tego marnotrawstwa, ale nikt nie przekroczył setki, jeśli kierował się odruchami. Ingerując, tylko by się oparzyła.

— Jak… — chrypnęła i odchrząknęła — to się nazywa gest. Naturalnie, fałszywe.

Podał jej banknot matuzalemowy, czyli o najwyższym nominale, ze słowami:

— Dwieście siedemdziesiąt lat w prezencie.

Wzięła złoto-biały arkusik plastyku, zastanawiając się, jakim cudem nie drżą jej dłonie.

Wzór był prosty, ale oprócz niego istniało sto dziewięćdziesiąt dziewięć sposobów na sprawdzenie autentyczności. Poza tym nikt nie podrabiał pieniędzy Kompanii, jako że szeroko rozpropagowano informację, że każdy, kto by spróbował, spędziłby owe sfałszowane lata w specjalnym zakładzie Kompanii w naprawdę pomysłowy, a raczej nieprzyjemny sposób. A raczej sposoby.

— Dawniej nazwano by mnie nieprzyzwoicie bogatym — odezwał się Jalo.

— Albo martwym.

— Zapominasz, że byłem pilotem Terminusa. Nikt z nas nie wierzył tak do końca w nieuchronność śmierci. I jak dotąd jestem żywym dowodem tej wiary. Zapewniani cię, że banknot jest autentyczny, możesz go sprawdzać, na ile chcesz sposobów. To nie ja jestem do kupienia: przybyłem tu, żeby ciebie wynająć. Za trzydzieści dni wracam na… na płaski świat z powodów, które będą oczywiste, jak go zobaczysz. Zamierzam spędzić tam mniej niż rok, a zapłatą będzie wiedza. Odpowiedzi na naprawdę wiele pytań… Banknot możesz zatrzymać, nawet jeśli nie przyjmiesz mojej propozycji. Możesz go sobie oprawić w ramki… albo zatrzymać na starość.

I zniknął jak demon najczystszej rasy. Gdy Kin sięgnęła przez stół, jej dłonie znalazły jedynie powietrze.

Zarządziła sprawdzanie promów, ale nie przydało się naturalnie na nic. Co prawda nawet ktoś niewidzialny nie mógł prześliznąć się koło czujników przy bramkach wejściowych, ale przecież nie musiał. Wystarczyło, że kupił bilet na inne nazwisko i legalnie wszedł wraz z innymi pasażerami. Promy towarowe można było spokojnie wykluczyć, jako że nie miały przedziałów ciśnieniowych.

2

Wiadomość zjawiła się dwadzieścia pięć dni później wraz z pierwszą falą kolonistów.

Lina główna została wcześniej zwinięta przez satelitę i załadowana na transportowiec, a na całej planecie pozostało zaledwie kilka zespołów kosmetycznych, kończących wyprawki na antypodach. Tropikalna puszcza, rozciągająca się wokół pagórka, na którym stała Kin, pozbawiona była śladów jakiejkolwiek ludzkiej obecności, choć osiem tysięcy mil pod jej stopami ostatnia ekipa zwijała ostatnią Linę, załadowując ją na ostatni transportowiec, który wyglądał niczym dwunastomilowy szkielet statku kosmicznego z wielkim silnikiem.

Mimo że wyglądało to na zamieszanie, była to planowa ewakuacja. Na samym końcu następowało zatarcie śladów na wyspie. Reklamówka firmy, którą kiedyś oglądała, pokazywała ostatniego z ekipy, wiszącego o parę stóp nad ziemią na Linie i zamiatającego własne ślady na piasku. Nie była to ma się rozumieć prawda, ale też nie było w tym dużo przesady.

Musiała obiektywnie przyznać, że to dobra planeta — lepsza niż Ziemia, chociaż ostatnio wszyscy twierdzili, że na Ziemi się poprawia. Ludność liczyła prawie trzy czwarte miliarda i nie było tam wielu robotów. O wiele lepiej niż w czasach jej dzieciństwa. Co prawda większości wspomnień z tego okresu stopniowo się pozbyła, ale zostawiła sobie kilka. Najdawniejsze wciąż wywoływało niemiłe skojarzenia.