Pojawił się, trzymając w objęciach słabo wierzgającego i popiskującego facecika w czarnej opończy i z twarzą białą jak kreda.
— Coo… too? — spytała słabo Kin.
— Johannes Angelego z uniwersytetu w Toledo, doktor nauk…
Kin zebrała się w sobie, złapała lampę i walnęła nią o podłogę. Azrifel zawył, doktor też i zemdlał.
— To ma być prawdziwy lekarz, ty durniu, nie jakiś fałszywiec — wyjaśniła Kin, siląc się na spokój. — Odnieś to i sprowadź mi uczciwego doktora. To jest skrzynka długa na osiem stóp mająca na wieku kupę lampek i wskaźników. LEKARZ, rozumiesz? Cholera, nawet żywy lekarz może być w ostateczności…
I dla dodania wagi swym słowom jeszcze raz cisnęła lampą o podłogę.
Azrifel zawył i zniknął.
Tym razem nie było go dłużej, ale gdy się pojawił, okrakiem na nim jechał mężczyzna w zielonym kombinezonie Centrum Medycznego Kompanii. W objęciach trzymał znajome pudło. Ledwie demon stanął, mężczyzna zeskoczył z niedbałą gracją kogoś, kto ma nieograniczony dostęp do środków odmładzających.
Kin ze zdumieniem stwierdziła, że był to Jen Teremilt, za którego omal nie wyszła sto czterdzieści lat temu, a potem ból przyćmił wszystko. Łącznie ze wspomnieniem, że Jen doszedłby wysoko w hierarchii służby medycznej, gdyby nie zginął na Sister, polując na chaque.
Choć dywan mógł spokojnie pomieścić całą trójkę — Azrifel w lampie nie zajmował miejsca, a poza nią nic nie ważył — Marco uparł się, by towarzyszył im latający koń.
— Jesteśmy gotowi? — spytał, gdy słońce jeszcze nie wzeszło, ale niebo barwiła już perłowa poświata.
Kin, siedząca wraz z Silver na dywanie rozłożonym na wyjątkowo chłodnym dachu, zadrżała lekko.
— Jesteśmy — odparła, pocierając lampę. Obok niej pojawił się Azrifel.
— No? — spytał. — Czego?
— A gdzie uprzejmość?! — zdziwiła się Kin. Marco parsknął pogardliwie.
— Dobra, Tylko Się Nie Irytuj. Myślałem, Że Taka Gładka Gadka Odpowiadała Jemu, A Ty, O Pani, Jesteś Bardziej Demokratyczna. Każdy Może Się Pomylić.
Kin przypomniała sobie lekcję etykiety sprzed stu dziewięćdziesięciu lat: dżentelmen to ten, kto zawsze mówi robotowi „dziękuję”.
— Załóżmy, że dałabym ci tę lampę — zmieniła dyplomatycznie temat.
Demon mrugnął i zastanowił się. Potem oblizał zielonym językiem wargi i powiedział ostrożnie:
— Wyrzuciłbym Ją Za Krawędź Świata, Pani. I Miałbym Wreszcie Spokój.
— Doprowadź ten dywan do centrum tego świata, a dam ci lampę — obiecała Kin, a widząc radosny grymas Azrifela, dodała: — Widzisz, że kung na latającym koniu ma magiczny miecz? Dam mu lampę i gdybyś zdradził nas w jakikolwiek sposób, nie wątpię, że uszkodzi on lampę…
Demon zadrżał.
— Rozumiem — oświadczył ponuro. — Azaliż Nie Ma Już Zaufania Na Świecie?
— Nie — odparł rzeczowo Marco.
Dywan uniósł się łagodnie i pomknął nad ciemnym o tej porze miastem. Marco podążył wierzchem w ślad za nim, a Kin, obserwując mijane w dole budynki, zastanawiała się nad anomalią, na którą wcześniej nie zwróciła uwagi:
Coś mogło czytać w ich myślach, czego najlepszym dowodem były rozmowy z demonami czy produkujący żywność stolik. Kiedy zażądała lekarza, Azrifel został przysłany z konkretnym lekarzem, o którym pomyślała, ale nie potrafił odnaleźć zwykłego automeda. Dlaczego?
Demon wciąż kucał koło niej, a siedząca z przodu Silver wpatrywała się tępo przed siebie.
— Azrifel, dostarcz mi kompletny napęd MFTL razem z matrycą i ostatni model garkotłuka — poleciła Kin. Śmiech Marca był wyraźnie słyszalny.
— Nie — oznajmił demon.
— Odmawiasz?! Zapomniałeś o lampie?
— Nie Odmawiam, Tylko Stwierdzam Fakt. — Azrifel potrząsnął głową. — Ostrygi Nie Latają, Ja Nie Mogę Spełnić Twego Życzenia. Jeśli Musisz, Zniszcz Lampę.
— Jakoś przestał się silić na anachronizmy — zauważył Marco. — Prawda?
Demon zamilkł, jakby nasłuchując jakiegoś wewnętrznego głosu. Z bliska także był z lekka rozmazany, niczym trójwymiarowa fotografia w ostrym słońcu.
— Nachronizmów Nie Ma — zgodził się.
— Jalo opuścił ten świat i pojawił się dwieście lat… wiele, wiele mil stąd — poprawiła się Kin. — W jaki sposób?
— Nie wiem.
— Statek Jala nadal jest na orbicie — przypomniał Marco. — Moglibyśmy zaadaptować system podtrzymujący życie, wykorzystując części z naszego ładownika, i wrócić do domu.
— To za długo potrwa! — zaprotestowała Kin.
— Może nie.
— A skąd weźmiesz energię?
— Tysiąc takich latających dywanów połączonych brzegami?
— A nawigacja?
— Mamy trafić w sferę o średnicy pięćdziesięciu lat świetlnych z odległości stu pięćdziesięciu lat. Żaden problem.
— Pięknie. A co z Silver? Odpowiedziała j ej cisza.
Słońce, gdy wzeszło, miało zdecydowanie zielonkawy odcień.
Przelecieli nad wysoką na pół mili burzą piaskową mknącą przez wioski niczym śnieżyca. Marco mówił niewiele, a Silver w ogóle przestała się odzywać — leżała zwinięta w kłębek, wpatrując się w niebo. Przelecieli nad portem zwanym Basra, którego ulice pełne były szczątków rozbitych statków, a oszalałe morze, po zdemolowaniu nabrzeży, zabrało się do metodycznego niszczenia budynków.
— Coś lśni na horyzoncie — odezwała się Silver.
Kin nic nie widziała, ale nauczona doświadczeniem, postanowiła poczekać.
Dziesięć minut później dostrzegła słaby blask prosto przed nimi.
Silver poruszyła się nagle.
— Zostaw mnie! — rozkazała. — I przyślij kunga. Z bronią.
— Marco…
— Słyszałem. Zatrzymaj dywan i przesiądź się na koma.
— Przecież… przecież wiesz, o co jej chodzi.
— Jasne. Mam ją zabić, jak zacznie szaleć.
— Jak możesz tak obojętnie do tego podchodzić?!
— A jak mam podchodzić? Lepszy martwy rozumny niż żywe zwierzę. Całkowicie się z nią zgadzam.
— A co będzie potem? Marco zmarszczył brwi.
— Odrodzi się na dysku, jak sądzę — powiedział niepewnie. — Lepszy żywy człowiek od martwego sha…
— Przestań gadać w ten sposób!
Blask bił od wysokiej kopuły wtopionej w skały pokaźnej wyspy składającej się głównie z czarnego piasku, w którym można było rozróżnić częściowo stopione wraki kilku statków. Okrążyli ją wpierw, nie zbliżając się bardziej niż na milę. Kin dostrzegła znajomy czarny kształt, sfruwający z nieba i siadający na szczycie błyszczącej powierzchni.
— To załatwia sprawę! — zdecydowała. — Marco, lecimy.
Odpowiedziało jej zduszone stęknięcie. Gdy odwróciła się w siodle, zobaczyła, że parę metrów obok Silver właśnie szykuje się do ataku. Jedno ramię miała jasno-pomarańczowe od krwi — tam trafiło pchnięcie miecza, drugim obejmowała Marca w pasie. Ten dusił ją, używając dwóch rąk, a między nimi wył miecz, nie mogąc włączyć się do walki. Dywan wyprzedził konia i Kin dostrzegła wykrzywioną wściekle twarz Silver i otwarte, pełne śliny usta.
Złapała lampę i potarła ją energicznie. Azrifel stanął w powietrzu i przyjrzał się z zainteresowaniem walczącym.
— Rozdziel ich! — poleciła.
— Nie.
Marco wyśliznął się z uchwytu, odskoczył i złapał rękę Silver w trzy swoje, po czym przerzucił ją przez ramię, co ledwie mu się udało przy tej różnicy wag. Silver znalazła się poza dywanem, lecz nie spadła: wisiała pod niemożliwym kątem w polu siłowym, warcząc i miotając się zaciekle.