Выбрать главу

— A tamto? — Kin wskazała na kilka połączonych ze sobą elementów zakończonych prymitywnym, acz pokaźnym ostrzem.

— To? — Marco zważył swe rękodzieło. — Też się przyda. Broń to broń.

— Spodziewasz się może spotkać tu jakiegoś robota przeciwpiechotnego?

Marco profilaktycznie wolał nie spoglądać jej w oczy.

— Robota to nie, ale Silver możemy napotkać — wykrztusił wreszcie. — Co, myślisz, że znalazła tu coś do jedzenia? Albo masz jakieś lepsze pomysły? — Ruszył w głąb głównego tunelu. — Poza tym, gdybyś nie zauważyła, te tunele są oświetlone — dodał po paru krokach. — Roboty nie potrzebują światła.

Kin wzruszyła ramionami. Zniszczenie oświetlenia było w tych warunkach rozsądnym posunięciem. Tylko że Marco wyglądał na gotowego do rozpieprzenia całego dysku. Właśnie ciął kable — to nie było zachowanie mające przyciągnąć uwagę. To był początek wojny Marca ze wszechświatem.

Swoją drogą ciekawe, jakie skutki jego działanie wywarło na powierzchni? Plagę much? Deszcz żab? Wyschnięcie mórz? Wymarcie dodo?

Ruszyła biegiem: Marco spowity w dym i tnący pęk kabli szerszy niż on sam w pasie wyglądał upiornie, lecz gorsza była charakterystyczna „skokowość” jego ruchów, świadcząca, że dostał szału. Albo przynajmniej obudził się w nim prawdziwy kung. Zatrzymała się gwałtownie, gdy ostrze przemknęło o cale od jej gardła.

— Chcą się bawić w chowanego? — wychrypiał Marco. — Doświadczenie? Żeby zobaczyć nasze reakcje, co? No, to niech patrzą!

Kolejny cios wywołał eksplozję jakiegoś układu.

— Pokażę im!

Kin cofnęła się, nie spuszczając wzroku z ostrza i nagle dojrzała jakiś ruch w prawo od jego prywatnego obłoku dymu. Marco dostrzegł wyraz jej twarzy i zawahał się, o ułamek sekundy za długo.

Silver skoczyła i oboje stali się plątaniną kończyn. Próbowała objąć go w uścisku, od którego pękały kości, lecz był zbyt zwinny. Próbowała wyposażoną w pazury nogą wypruć mu flaki, ale razem z resztą kunga były wyżej, sięgając do jej oczu. Trzy ręce Marca skupiły się na niej, czwarta zaś, trzymająca domowej produkcji pikę, wykonała krótki łuk i wbiła się w jakiś kabel przesyłowy.

Rozległ się dźwięk przypominający start sporego stada szarańczy i na sekundę wszyscy znieruchomieli. Silver przypominała olbrzymią futrzaną kulę, gdyż wszystkie jej włosy stanęły dęba. Kin rzuciła się ku broni z izolowaną rękojeścią, a i tak ledwie zdołała wybić mu pikę z dłoni. Gdy to się stało, Marco i Silver zwalili się na podłogę.

Kin przyklęknęła przy nich, szukając oznak życia. Coś nieśmiało działo się w piersiach Silver, natomiast jeśli chodzi o Marca, nie wiedziała nawet, gdzie zacząć szukać któregoś z jego serc. Światła przygasły do pomarańczowych, z tyłu rozległy się kroki. Dziwne, klekoczące kroki. Wciąż w przyklęku, odwróciła się i przyjrzała zbliżającej się postaci.

Najwyraźniejsza była trzymana przez nią broń, która właśnie zbliżała się do niej szerokim łukiem, toteż Kin odruchowo zasłoniła się trzymanym ciągle w garści rękodziełem kunga. Ostrze kosy z głośnym brzękiem trafiło w manipulator i rozpadło się na kawałki.

Kin zaczęła się śmiać. Bo rzeczywiście stojący przed nią szkielet w czarnym szlafroku, przyglądający się z osłupieniem drewnianemu trzonkowi, jaki mu pozostał w dłoniach, wyglądał zabawnie. W dodatku cały pomysł był kuriozalny: kogo oni próbowali nastraszyć taką jarmarczną sztuczką?!

Drewno w kościanych dłoniach zafalowało, nagle zmieniając się w coś, z czym nikt nigdy Śmierci nie widział, mianowicie w wibrokosę wyposażoną w dwa rzędy poruszanych niewielkim silniczkiem zębów. Kin niejednokrotnie używała tego narzędzia do karczowania wyjątkowo opornych krzaków na nowych planetach. Śmierć zbliżył się i gdyby pchnął, Kin by nie przeżyła; ponieważ jednak stare nawyki bywają silniejsze od rozsądku, ciął. Kin znurkowała pod ostrzami, które z łoskotem trafiły w podłogę, i też zadziałała odruchowo — rąbnęła go kolanem w krocze, ale poczuła tylko dotkliwy ból rzepki kolanowej po jej zderzeniu z kością.

Palce kościotrupa zacisnęły się na jej szyi, toteż uderzyła na odlew wierzchem dłoni prosto w twarz szkieletu i uzyskała efekt zbliżony do wybuchu w fabryce domina.

Nagle została sama. Po Śmierci pozostała jedynie czarna szata i parę odłamków kości. Kolejno zresztą znikały przy wtórze mikrogromów. W miarę normalny huk towarzyszył zniknięciu Silver i Marca.

Potem zniknęła także Kin.

Minutę później para sześciennych robotów wmaszerowała na miejsce zajścia i zajęła się sprzątaniem.

Teraz była w…

— Nie! Żadnych takich, mam dość! — oświadczyła Kin. — Wiesz, kiedy ostatnio mogłam się czegoś napić?

Przed nią, w powietrzu, zmaterializowała się szklanka wody, co Kin niespecjalnie zaskoczyło. Złapała ją delikatnie i wypiła zawartość duszkiem. Kiedy jednak spróbowała odstawić ją na miejsce, w którym się pojawiła, naczynie spadło na posadzkę i roztrzaskało się. Teraz mogła spokojnie się rozejrzeć. Znajdowała się w pomieszczeniu kontrolno-sterującym. I to sterującym dyskiem.

Było zaskakująco małe — z powodzeniem mogłoby być sterówką średniego statku, tyle że statek miałby więcej ekranów i przełączników. Tu był jeden ekran i jedna konsoleta umieszczona przed głębokim czarnym fotelem, nad którym zwisał kask komputerowego sprzęgu.

— Mowy nie ma! — oznajmiła stanowczo. — Nie włożę tego!

Na ekranie coś zamigotało i pojawił się napis:

ZAŁOŻYMY SIĘ?

Kin podeszła bliżej, by lepiej obejrzeć fotel. Miał dziwnie skomplikowany i niepokojący kształt — wyglądał, jakby był żywy.

Siedzący w nim mężczyzna był martwy. Nie nachalnie martwy — powietrze doskonale go zmumifikowało, ale niezaprzeczalnie martwy. Gdyby wierzył w reinkarnację, odrodziłby się jako zwłoki. Na ręce widać było starą ranę — nie wyglądała groźnie, ale na podłodze widniały zaschnięte plamy krwi. Mógł się wykrwawić na śmierć, co nie wydawało się stosownym końcem dla władcy dysku.

Jeśli to naprawdę był władca dysku… Kin jakoś nigdy nie dojrzała do tego, by o władcach dysku myśleć jak o ludziach, a nieboszczyk bez dwóch zdań był człowiekiem. Gdyby go ogolić i dać świeżą skórę, mógłby jej mówić „ciociu”.

Ekran znów zamrugał i wyświetlił jedno słowo, które pulsowało jakoś żałośnie:

POMOCY.

Przykucając w półmroku, Marco nagle usłyszał głos. Po dłuższej chwili dźwięk ten wybił się z szału bitewnego na tyle, że kung uświadomił sobie, że głos mówi do niego, na dodatek jest dziwnie znajomy. Czyżby to była ta pochodząca od małp baba?!

— Kin Arad? — chrypnął podejrzliwie.

— Marco, gdzie jest Silver?

Miliony czerwonych światełek dawały wystarczające oświetlenie, toteż bez trudu dostrzegł skulony na podłodze kształt.

— Tu. Oddycha.

— Marco, nie wiem, jak dobra w tym jestem — oświadczyło powietrze. — Będziesz musiał mi pomóc. Nie ruszaj się.

Powietrze przed kungiem zafalowało i zmaterializował się tam nóż, a raczej sztylet. Marco złapał go trójrącz, nim zdążył upaść na podłogę, i zaskoczony obejrzał wysadzaną klejnotami rękojeść.

— Nie trać czasu — ponagliło go powietrze. — Chcę, żebyś odciął kawałek Silver, tylko nie bądź nadgorliwy. Może być futro, ale lepszy byłby kawałek ciała.

Wspomnienia napłynęły falą… popatrzył na ostrze, potem na Silver i oznajmił rzeczowo: