Выбрать главу

Stała na wzgórzu i spoglądała na mroczniejącą równinę, oświetlaną promieniami zachodzącego słońca i częściowo zamgloną. Przyprowadziła ją matka i obie stały w niewielkim tłumie stanowiącym ludność prawie połowy kontynentu. Żeby lepiej widziała, robot wziął ją na barana. Miał poznaczony spawami korpus i należał do klasy ósmej. Obserwowali taniec do melodii wygrywanej przez skrzypka.

Skrzypek był człowiekiem, tancerze robotami, toteż nie mylili kroku. Tyle rozmaitych zajęć wypełniało czas nielicznym ludziom, że nie mieli głowy do tańców, ale była to tradycja, do której kiedyś, gdy będzie ich więcej, ludzie powrócą; chwilowo podtrzymywały ją roboty, skacząc w takt wygrywanej przez skrzypka melodii.

Właśnie wtedy młoda Kin Arad zdecydowała, że ludzie nie powinni zostać wymarłym gatunkiem. A niewiele do tego brakowało.

Prawdę mówiąc, gdyby nie droidy, tak właśnie by się stało.

Wówczas podjęła decyzję o zatrudnieniu się w Kompanii…

Pierwszy szybowiec transportowy przemknął nad drzewami i osiadł ciężko na trawie. Zwolnił na drzewie, okręcił się ostro i znieruchomiał.

Po paru minutach otworzyły się drzwi przedziału pasażerskiego: wyszedł z nich mężczyzna i wykopyrtnął się jak długi.

Kin spokojnie obserwowała, jak zbiera się do pionu. Z szybowca wysiadło, już bez ekscesów, dwóch następnych mężczyzn i trzy kobiety. I dopiero w tym momencie dostrzegli ją.

A było na co popatrzeć.

Skórę miała srebrną, włosy czarne z neonowymi pasmami. Do tego czerwoną pelerynę z ładunkami elektrostatycznymi, dzięki którym powiewała majestatycznie mimo całkowitego braku wiatru. Uznała, że kolonistom przybywającym na nową planetę należy się coś efektownego. Pewnie już sobie spisali konstytucję rojącą się od wolności wszelakiej maści, toteż powinni być przywitani dostojnie. Na rzeczywistość będą mieli aż za dużo czasu.

Na trawę opadały kolejne szybowce, uważniej omijając drzewa, a mężczyzna, który pierwszy wysiadł, wspiął się do niej na szczyt wzgórza. Miał pionierską brodę i był blady jak mgła na cmentarzu. Srebrny dysk na jego czole połyskiwał w promieniach wschodzącego słońca. Dotarł do niej ani trochę nie zmęczony, co wskazywało na autokontrolę, typową dla wielowiekowych, i uśmiechał się, ukazując spiłowane na ostro zęby.

— Kin Arad?

— Bjorn Chang?

— Dotarliśmy — oznajmił, jakby nie było widać. — Dziesięć tysięcy… Dobre powietrze zrobiliście, co tak pachnie?

— Puszcza. Grzyby, rozkładające się pumy i purpura z kwiatów ukrytych orchidei.

— Opowiadasz?! Cóż, i tak sami sprawdzimy. Roześmiała się radośnie.

— Przyznaję, że mnie zaskoczyłeś. Spodziewałam się jakiegoś młodzieńca potykającego się o własną szczękę…

— …z projektem konstytucji w garści — dokończył. — Jakiegoś półgłówka w stylu szefa kolonistów z Landsheer. Słyszałaś o Landsheer?

— Widziałam film.

— A wiesz, że oni stracili tydzień na kłótnie, jakiego rodzaju rządów chcą? A potem wybudowali kościół. No, a potem już była zima. Byłem na północnym kontynencie zimą. Ostre je robicie.

Kin powoli ruszyła w dół zbocza.

— Nie chcieliśmy, żeby umarli — powiedziała cicho. — Mieli pełną informację o warunkach klimatycznych i przybliżone daty zmian pór roku.

— Ale nie powiedzieliście im, że wszechświat jest niesprawiedliwy. Byli za młodzi, żeby stać się odpowiednio paranoidalni.

— A ty?

— Ja?! Doszedłem do etapu, że podejrzewam samego siebie o chęć zrobienia mi krzywdy. Dlatego oni mnie wynajęli: ponieważ mani sto dziewięćdziesiąt lat i nie zamierzam umierać, będę obserwował pogodę z uporem godnym lepszej sprawy, pływał tylko tam, gdzie płytko, i jadł wyłącznie to, co będzie miało dołączoną kompletną analizę laboratoryjną. Mogę też kucać regularnie na okoliczność nisko latających meteorytów. Mam pięcioletni kontrakt i zamierzam go przeżyć.

Kin uśmiechnęła się — pewność siebie Changa nawet na niej wywarła wrażenie.

Choć z drugiej strony wiedziała, że tylko w teorii jest to proste. Teoretycznie bowiem im kto stawał się starszy, tym był ostrożniejszy i starał się przebywać w pobliżu Kompanii, gdzie mógł wymienić Dni na kurację przedłużającą życie. (Gwarantowany przelicznik: dwadzieścia cztery godziny dodatkowego życia za jeden Dzień.) Jedynie Kompania płaciła w Dniach i jedynie ona potrafiła przedłużać życie. Podręczniki do ekonomii dowodziły, że Kompania z wyżej wymienionych powodów jest właścicielem wszystkiego i wszystkich.

Ale ekonomiczna teoria głosiła także prawo ubywających powrotów. Chodziło o to, że w wieku dwudziestu lat nikt nie ryzykował, gdyż pracując dla Kompanii, miało się przed sobą wieki życia, toteż szkoda je było marnować wariacką jazdą czy innymi ekscesami. Jak się miało dwieście lat, nikomu na ostrożności już nie zależało. Po trzysetce prawdopodobnie umierało się z nudów, więc żeby tego uniknąć, jeździło się coraz szybciej, wspinało na coraz wyższe góry czy wędrowało przez ciemną stronę Merkurego. Prędzej czy później coś się musiało nie udać. Śmierć była skutecznym i jedynym sposobem na nudę.

Dlatego właśnie Chang zdecydował się przewodzić niedoświadczonym kolonistom — nie miał do stracenia nic poza nie kończącym się życiem.

— Nie budujemy rozrywkowych światów — przypomniała mu. — Ten też będziecie musieli podbić.

Nad ich głowami przeleciał kolejny szybowiec, niknąc za drzewami.

— Właśnie poleciały zapasy, koce i cała reszta — poinformował ją radośnie Chang. — Kazałem chłopakom z kontroli lotów wylądować o jakieś dziesięć mil stąd. Dzień jest akurat w sam raz na spacer. Zobaczymy, która z moich owieczek lezie, nie patrząc. Tu, zdaje się, są jadowite pająki?

— Są. Co będziesz robił, gdy skończysz ten pięcioletni kontrakt?

— Nie wiem. Może zostanę tu Patriarchą… Chociaż wątpię. Wtedy tu już będzie zbyt cywilizowanie, żeby było przyjemnie.

— Zbyt cywilizowanie? Nie od razu Rem zbudowano, jakbyś zapomniał.

— Bo nie nadzorowałem tej budowy.

Koloniści obserwowali ją w milczeniu. Na planecie nie było chirurgii genetycznej, placówki Kompanii czy dostępnej długowieczności, a mimo to wszyscy byli ochotnikami. Nawet co dziesiąty nie dożyje setki. Ale będą mieli dzieci i w efekcie geny przetrwają, a warunki tej planety same już załatwią kwestię doboru. Inne słońce i księżyc też dołożą swoje i za tysiąc lat mieszkańcy nadal będą ludźmi, ale trochę innymi. Tak jak przewiduje Plan.

— Tu się pożegnamy — powiedziała, sięgając do torby przy pasie. — Oto gwarancja na pięć tysięcy lat i akt własności.

Chang wsunął dokumenty za koszulę.

— Myśleliście już, jak ją nazwać? — zainteresowała się Kin.

— W głosowaniu wygrało Kingdom.

— Ładne. Proste i wymowne. Może kiedyś tu wrócę zobaczyć, jak wam leci.

Ostatni szybowiec był motorowy i wielokrotnego użytku, w przeciwieństwie do jednorazówek z ekologicznie czystych surowców, jakimi przywożono pionierów. W otwartych drzwiach czekał robot z logo Kompanii na piersiach, pilnując statku.

— Kiedy ostatni raz poddałaś się przedłużeniu? — spytał niespodziewanie Chang.

— Osiem lat temu, a o co chodzi?

Chang przysunął się bliżej, by inni nie mogli go usłyszeć.

— Kompania ma kłopoty. Może nasze Dni są policzone.