„Masz obowiązki: nie możesz pozwolić, żeby ktoś tak niebezpieczny latał samopas tylko dlatego, że chcesz zaspokoić własną ciekawość”.
„A dlaczego nie?”
3
Kin Arad była wbrew pozorom całkiem majętną osobą — Kompania płaciła w Dniach, ale ponieważ w dzień pracy można było zarobić więcej niż jeden Dzień, nadwyżkę czasu można było zamieniać na tradycyjne waluty. Chwilowo na jej koncie znajdowało się trzysta sześćdziesiąt osiem lat, pięć tygodni i dwa dni oraz sto osiemdziesiąt tysięcy kredytów — a kredyt to kredyt.
Poza tym kredyty miały oparcie w Dniach, gdyż najrzadszych nawet pierwiastków było od dawna pod dostatkiem. Ponieważ podstawą działania każdej warstwiarki, podobnie zresztą jak garkotłuka, był transmiter, mogły one wytworzyć wszystko, toteż jedynie długowieczność była wymienialna na pieniądze. Kin mogła kupić sobie życie, czego nie byli w stanie zrobić Salomon, Hughes czy Cloritty. A więc była bogata.
Z rozmyślań wyrwał ją bipek alarmu. Na ekranie dziobowym widać było słońce Kingdom niczym czarny, otoczony płomieniami dysk, gdyż czujniki od dawna były pod wrażeniem jego jasności. Kin już wcześniej wyłączyła komputerowi pokładowemu moduł głosowy, gdyż najbardziej w lotach kosmicznych nie lubiła odliczania przed skokiem w Gdzieniebądź. Przypominało to odliczanie do egzekucji. Jeśli komputer miał rację — a nie słyszała, by kiedykolwiek było inaczej — statek skakał, gdy tylko osiągnął odpowiednią szybkość i znajdował się tam, gdzie powinien. Jeśli… (parę sekund nieważkości i przelotna agonia desperacji. Z braku lepszego określenia nazywano to kacem duszy. Wychodziło na to, że coś w ludzkim umyśle odmawiało podróżowania z prędkością większą [jak eksperymentalnie sprawdzono] niż 0,7 roku świetlnego na sekundę. Toteż każdy, nawet najkrótszy skok przez Gdzieniebądź powodował okres czarnej melancholii)…
…na ekranie dziobowym pojawił się czerwony karzeł — słońce planety Kung. Teoria głosiła, że jest mały. To kłamstwo. Z odległości czterech milionów mil był olbrzymi. Kung widoczny był jako czarny dysk na jego tle, jako że poruszał się niemal w górnych warstwach atmosfery czerwonego karła.
Kin uśmiechnęła się.
Powierzchnię planety cały czas spowijała warstwa chmur, a jej mieszkańcy i tak byli szaleni. Jaką zwariowaną religię zdołaliby wymyślić, gdyby zobaczyli niebo?!
Trzy godziny później przycumowała do górnej stacji Linii Kung.
Satelita przyozdobiony był w typowym stylu kungijskim — dominowały barwy szaro-brązowo-purpurowa z dodatkiem zawałowej czerwieni. Żadnych władz imigracyjnych nie było — mieszkańcy Kung serdecznie witali przestępców i przemytników. Jedni i drudzy byli bogaci.
Stacja łącząca monomolekularną Linę z powierzchnią planety jest oknem na galaktykę każdego cywilizowanego świata. Powinno się na niej roić od robotów, szpiegów, dziesięciookich obcych, handlarzy dziwów i tajemnych proszków, po których ludzie szaleli i rozmawiali z Bogiem. Wystarczyło tu dostać mocniejszego kopa i uciekało się przyciąganiu. Krótko rzecz ujmując, był to przedsionek do gwiazd.
Przynajmniej w teorii.
Tu była praktyka, a Kung nie było najlepszym miejscem do handlu. Kungowie skaczący po korytarzach byli rzeczywiście barwni, ale wyglądali normalnie. Co prawda samobieżny odkurzacz w jednym z korytarzy obsługiwał mackowaty ehft, ale jeśli był on szpiegiem Federacji Galaktycznej, to był też mistrzem przebrania.
Zgodnie z rozkładem lotów wywieszonym w korytarzu następny prom na powierzchnię odlatywał za godzinę. Po chwili poszukiwań Kin znalazła bar z oknem wychodzącym na terminal promów. Nazywał się „Pod Rozbitym Bębnem”.
— Dlaczego? — spytała kunga za barem.
— Bo się nie da na nim grać — odparł, spoglądając na nią ze znudzeniem oczami wielkości spodków. — Pani sobie winszuje?
— Myślałam, że nie macie poczucia humoru.
— Bo nie mamy. Z Ziemi?
— Z Ziemi.
— Której? Mam stryja-brata na Prawdziwej Zie…
— Z oryginalnej — przerwała mu ostro. Barman przyjrzał się jej uważnie, sięgnął pod kontuar i wyjął kasetę wyglądającą nieprzyjemnie znajomo.
— Tak mi się wydawało, że twarz znajoma — oznajmił tryumfalnie. — Ledwie zobaczyłem, tak mi się wydawało… to naturalnie parszywe holo, ale mimo wszystko… mogłaby ją pani zadedykować, Miss Arad? — Uśmiechnął się upiornie.
Odpowiedziała, szczerząc się jak najwdzięczniej, i wyjęła kasetę z przekładem swojej książki z jego mokrej czteropalczastej dłoni.
— Naturalnie, jak rozumiem to dla twojego siostrzeńca Sama — mruknęła złośliwie. Kung spojrzał na nią zaskoczony.
— Nie mam siostrzeńca Sama. Ale chciałem ją dedykować synowi-bratu Brtkltcowi. Skąd pani wiedziała?
— Magia — westchnęła Kin.
Po dedykacji wzięła drinka i przeniosła się pod okno, próbując nie słyszeć barmana z dużym ożywieniem gadającego z kimś przez interkom. Nagle ktoś stanął koło jej stolika. Obejrzała się i spojrzała w górę. Był to kung.
Człowiek na takiego z zasady spoglądał pod górę, gdyż średnio wysoki osobnik liczył siedem stóp wzrostu, zwieńczonych czerwonym ni to pióropuszem, ni to grzebieniem z czegoś przypominającego włosy. Twarz prawie w całości wypełniały oczy wielkości spodków.
Stojący miał je w dwóch trzecich przymknięte, gdyż barman na cześć Kin włączył pełne oświetlenie lokalu. Niżej znajdowało się szkieletowate ciało z potężnymi mięśniami wyglądającymi jak paciorki na drucie i charakterystyczną wypukłością między ramionami kryjącą trzecie oko. Postać ubrana była w kombinezon — majstersztyk sztuki krawieckiej, jak zresztą każdy ubiór noszony przez kunga i sięgający wyżej pasa. Kungowie bowiem mieli po cztery ręce.
Całość była uśmiechnięta. Sprawiało to upiorne wrażenie, bo uśmiech kunga składał się z czerwonego półksiężyca i przypominających harfę strun śliny.
— Nazywani się Marco Farfarer — przedstawił się. — I jak ci to pomoże przestać się gapić, to jestem naturalizowaną istotą ludzką. Tylko ci się wydaje, że widzisz kunga: nie pozwól, by mój niezbyt przyjemny wygląd wpływał na twoją świadomość.
— Naturalizowana… — wykrztusiła Kin i opanowała się z wyraźnym trudem. — Przepraszam, to przez drugą parę rąk.
— Przydatna. — Przybysz schylił się i spytał z wyraźnie bagiennym powiewem: — Płaski świat?
Usiadł i oboje przyjrzeli się sobie uważnie, szukając dowodów czy innych poszlak na obliczu drugiego.
— Skąd wiesz? — spytała w końcu Kin.
— Magia. Rozpoznałem cię oczywiście, bo mi się twoja książka podobała. Wiedziałem, że Kin Arad pracuje dla Kompanii, a nie spodziewałem się tutaj cię znaleźć. Nie wyglądasz, jakbyś się tu dobrze czuła. Przypomniałem sobie, że z miesiąc temu byłem na Ehftni i nie mogłem znaleźć statku, żeby stamtąd odlecieć… byłem dopiero trzecim z najlepszych dalekodystansowych pilotów w okolicy… wtedy podszedł do mnie pewien mężczyzna, który…
— Chyba wiem, o kogo chodzi.
— Opowiedział mi co nieco i złożył pewne propozycje. Co tobie zaoferował?
— Między innymi płaszcz-niewidkę.
Kung wytrzeszczył oczy, co było denerwującym przeżyciem dla oglądającego.
— Mnie zaoferował niewielki mieszek ze zwierzęcej skóry, który zrobił między innymi to tu — i wyłożył na blat asortyment walut.
Były wśród nich banknoty stu- i tysiąc dniowe, ceramiczny ehftnicki walec o nominale stu czterdziestu czterech pjumów, gruby plik kredytów, kilkaset tokenów Gwiezdnej Jaskini i karta komputerowa.