— Chodźmy — powiedział.
Przeszli przez okrągłą salę, niemal zupełnie wyludnioną. Za to korytarz i hali na wprost wind wypełniał gęsty tłum. Hamadi minął go i skierował się ku opustoszałej restauracji na tarasie. Ostatnie ptaki zbierały się do odlotu, kelnerki kończyły sprzątanie. Kłęby białej waty otuliły już wielki krzyż z szarotką w miejsce Chrystusa. Choć był czerwiec, powietrze oziębiło się. Hamadi zszedł po schodach i nie odwracając się ruszył ku zboczu. Farid podążał za nim. Po paru sekundach roztopili się we mgle niczym duchy.
John Mackenzie dał się zmylić. Widział Hmadiego, gdy wraz z towarzyszem wyszedł z restauracji. Udał, że idzie do toalety, a kiedy się odwrócił, mężczyźni zniknęli. Natychmiast zorientował się, że schodzą pieszo. Szepnął do Heidi:
— Zostań tu, sprawdzę, dokąd poszli. Może to podstęp.
Wyszedł z „Kehistein Haus” w samą porę, by dostrzec niknące we mgle sylwetki. Pieszy szlak leżał po drugiej stronie budynku, ale mogły istnieć inne. Nie mógł ryzykować. Ruszył za nimi. Odwrócił się po paru sekundach. „Kehistein” był już niewidoczny. Chmury gęstniały. Szedł po cichu, nasłuchując i usiłując coś dojrzeć w białych kłębach. Stopniowo tracił wyczucie odległości i orientację. Nagle znalazł się przed krzyżem. Okrążył go. Ani śladu Arabów. Jak zgadnąć, którą ścieżką poszli w tym mleku? Zrozumiał swój błąd. Nawet jeśli szli piechotą, spotkałby ich na dole przy autobusie. Wystarczyłoby poczekać. We mgle mógł ich tylko zgubić. Wtem tuż przed nim wyrosły dwie sylwetki. Najpierw wziął ich za zagubionych turystów, ale zobaczył smagłe, wąsate twarze i wyraz oczu. Jeden z nich miał noktowizor, pozwalający widzieć we mgle. Powiódł wzrokiem w dół i dostrzegł w ich rękach noże. Chciał odskoczyć, ale silne ramiona otoczyły jego tułów i uniosły w górę. Próbował się bronić, na próżno. Jeden ze stojących przed nim mężczyzn chwycił go za lewą rękę, wykręcając ją brutalnie. Niewidoczny napastnik unieruchamiał jego prawe ramię. Ktoś z tyłu odezwał się cicho po arabsku:
— No, Ibrahim. Załatw go.
Ibrahim Kamel rozpoczął karierę jako oprawca irańskich jeńców. Dzięki swojej pomysłowości awansował szybko na szefa grupy dochodzeniowej. Specjalizował się we wprowadzaniu rury w odbytnicę przesłuchiwanego. Do rury wsuwał szyjkę butelki ze sprężonym powietrzem. Ofiara konała w potwornych cierpieniach, z rozerwanym żołądkiem i trzewiami. Jeżeli miał czas, sadzał ofiarę na stalowym stożku i przywiązywał jej do pasa coraz większe ciężarki. Torturowany nabijał się powoli na ów bolec, aż umarł. Pozostał nieokrzesanym wieśniakiem, nie ceniącym zbyt wysoko życia ludzkiego. Ślepo słuchał rozkazów, nawet jeśli wymagały największego okrucieństwa. Szybko zwrócił uwagę generała Chakera i został przeniesiony do służb specjalnych. Jego zadaniem była likwidacja opozycjonistów. Dzięki temu wiele podróżował, sprawił sobie złoty rolex, a od czasu do czasu luksusową dziwkę. Zupełną bezkarność w Europie zapewniał mu dyplomatyczny paszport przedstawiciela OPEC w Wiedniu. Rozsmakował się w wystawnym życiu, jedwabnych koszulach i niemal zapomniał, że po raz pierwszy wykąpał się mając dwadzieścia pięć lat. Dwaj napastnicy Johna Mackenzie byli tylko zwykłymi zbirami.
Amerykanin usiłował opanować się. Nie przewidział zasadzki. Gdyby nie mgła, byłoby to niewykonalne w tłumie turystów. Spojrzał w oczy Araba i wyczytał w nich wyrok śmierci. Oblał go zimny pot.
— Puśćcie mnie! Oszaleliście?!
Ibrahim Kamel podszedł i oparł ostrze noża na brzuchu agenta. Był od niego niższy, bardzo krępy, miał cofnięte czoło i krótką brodę.
— Milcz, ty podły syjonisto!
Dokładnie zrewidował Johna i schował jego rzeczy do torby. Potem cofnął się, wykrzywiając twarz w okrutnym grymasie. Bezkarne mordowanie stanowiło najprzyjemniejszą część jego pracy. Rzucił rozkaz zbirom, którzy powlekli szamocącego się Johna. We mgle prawie nic nie widział, zdawał sobie jednak sprawę, że przepaść jest tuż obok. Jeden z napastników ogłuszył go potężnym ciosem w tył głowy. Kiedy się ocknął, leżał na płaskiej skale wiszącej nad stumetrową przepaścią. Chmury jeszcze tu nie zaszły i w dali widać było błękitną taflę Kónigsee. Pomyślał, że ma cień szansy wyjść z opresji z paroma złamaniami. Znów stanął przed nim Ibrahim Kamel. Uśmiechnął się złowróżbnie. Przez chwilę bawił się sztyletem na oczach Amerykanina. Potem wprawnym gestem poderżnął mu gardło. John poczuł najpierw pieczenie i sądził, że napastnik zadowolił się niegroźnym okaleczeniem. Zaraz jednak przesłoniła mu oczy czarna mgła. Dusił się własną krwią. Z ust, zamiast krzyku, wydobył się straszliwy charkot. Żył jeszcze, kiedy Kamel zepchnął go w przepaść. Arab patrzył, jak ciało roztrzaskuje się o skały i niknie wśród krzewów. Zadowolony z siebie pobiegł w stronę krzyża z szarotką, gdzie czekali Badr i Hamadi. Ten ostatni wziął od Kamela rzeczy agenta CIA i uśmiechnął się w podzięce. — Teraz dziewczyna — rozkazał krótko.
— Poszedł za nią Mahmud. Ma działać, kiedy tylko będzie mógł.
— Sam się tym zajmij. Spotkamy się w Intereck — uciął Hamadi.
Odczekał, aż trzej zabójcy oddalą się i wraz z Badrem ruszył ścieżką. Badr nie widział śmierci agenta CIA, ale nie wątpił, że zagrożenie zostało zlikwidowane. Libańczyk słyszał straszliwy charkot zarzynanego człowieka i czuł, że nie zapomni go do grobowej deski.
Heidi Ried niepokoiła się nie na żarty. Przepuściła już dziesiątki turystów, korytarz prawie opustoszał. Raz po raz spoglądała w stronę tarasu. Widok gęstniejącej mgły potęgował jej lęk. Nie wracał ani Badr, ani drugi Arab, ani John. Dostrzegła natomiast śniadego mężczyznę z papierosem, który stał oparty o framugę i także przepuszczał windy. Wielokrotnie uchwyciła jego spojrzenie. Nie było to spojrzenie adoratora. Patrzył na nią morderca. Heidi nie wiedziała, co robić. Czuła, że coś przytrafiło się Johnowi i ogarniał ją paniczny strach. W tłumie była bezpieczna, kiedy jednak odjedzie kolejna winda, pozostanie tu sama z tym typem i kelnerami. Gorączkowo szukała wyjścia z sytuacji, gdy z tarasu weszło trzech ciemnoskórych mężczyzn. Dołączyli do obserwującego Heidi zbira. Po krótkiej wymianie zdań jeden z nich nachalnie spojrzał na dziewczynę. Heidi poczuła, że uginają się pod nią nogi. Czterej Arabowie wślizgnęli się między oczekujących i otoczyli ją izolując od reszty turystów. Kiedy otwarły się drzwi kabiny, instynktownie rozepchnęła ich łokciami i wsunęła się do windy jako pierwsza. Przylgnęła do pary Amerykanów. Z walącym jak młot sercem czekała, aż zamkną się drzwi. Gdzie podziewał się John? Uczepiła się myśli, że poszedł za Badrem. Musiała sama wrócić do Intereck i tam poczekać na Amerykanina. Uchwyciła znów spojrzenie jednego z mężczyzn. Poczuła się tak, jakby pchnął ją sztyletem. Gdy otwarły się drzwi windy, wyskoczyła, trzymając się kurczowo dwojga Amerykanów. Nie oglądała się za siebie. Podeszła do grupy osób wsiadających do autobusu do Intereck. Potulnie czekała na swoją kolej. Podała bilet kierowcy, ale ten zwrócił go jej:
— Ostemplowała pani bilet powrotny na piątą. Ten autobus odjeżdża o czwartej. Wsiądzie pani, jeśli będzie wolne miejsce. Proszę poczekać.
Heidi liczyła wsiadających. Był wśród nich śledzący ją mężczyzna. Po chwili kierowca odezwał się:
— Niestety, nie ma już miejsca. Musi pani czekać. Aby uniknąć zamętu, po przybyciu na parking turyści określali przewidywaną godzinę powrotu. Niemiecki porządek…Heidi patrzyła z paniką, jak mijają ją trzy autobusy. Została sama. Dławił ją strach. Było jej zimno. Wszyscy czterej mężczyźni zniknęli, prawdopodobnie wsiedli do różnych autobusów. Nie mogła znieść myśli o ponad półgodzinnym oczekiwaniu na tym pustkowiu, wśród gęstniejącej mgły. Spojrzała na prowadzącą do doliny drogę. Miała sześć i pół kilometra, co oznaczało mniej więcej trzy kwadranse marszu. Zawsze to lepsze niż sterczenie na zimnym i wyludnionym parkingu. Ślizgając się po ośnieżonych odcinkach drogi, Heidi nie miała czasu delektować się wspaniałym pejzażem. Szła od dziesięciu minut i nie spotkała żywego ducha. Jeździły tędy wyłącznie autobusy, amatorzy pieszych powrotów byli raczej nieliczni. Czuła się idiotycznie w tym otoczeniu, ubrana w żółtą skórzaną mini i wysokie czółenka.