— Nie — wyjaśnił Elko — nie jesteśmy glinami. Prowadzimy tylko śledztwo dla towarzystwa ubezpieczeniowego. Teraz, jeżeli chcesz znaleźć się w MIT i wisieć za kciuki tak długo, że będziesz bez schylania się drapać po kolanach, kłam dalej.
Chris Jones otarł czoło i, pewnie przez nieuwagę, nadepnął buciorem na palce celnika lekko się obracając. Na wrzask Turka zareagował żarliwymi przeprosinami.
Po chwili gorączkowych poszukiwań Turan Ukaner wydobył ze sterty papierów poplamioną kartkę i podsunął ją pod nos Malkowi.
— Proszę. „Seawolf”. Zawinął trzy dni temu, odpłynął wczoraj wieczorem. Do Aleksandrii. Stał na redzie. — Co przywiózł?
— Nic. Zawinął do portu ze względu na jakieś problemy techniczne. Po naprawie i uiszczeniu opłat wypłynął. Nie składał deklaracji, ponieważ nie było rozładunku.
Zawiedziony i zaintrygowany Malko nie nalegał.
Opuścili komorę celną.
— Łże! — wybuchnął Elko.
— Naturalnie, że łże — zgodził się Malko. — Irakijczycy wpadli na wspaniały pomysł — zmiana nazwy statku i cichy przeładunek. Albo towar pozostał na statku, który spokojnie odpłynął do Aleksandrii, gdzie zapewne jest teraz.
— Jak to sprawdzić? — zapytał Chris, którego przerastały wschodnie podstępy.
— Zajmując się Turanem Ukanerem — mruknął Malko.
Upłynęło niespełna dwadzieścia minut, gdy brzuchata postać Ukanera pojawiła się w bramie. Przeszedł przez parking, zmierzając w stronę barów na wprost przystani promu. Wszedł do „Asian Kardesler”, minął taras i skierował się ku kabinie telefonicznej.
Siedzący w samochodzie Malko uśmiechnął się zimno. — Oto odpowiedź na pytanie Elka. Teraz wiemy, że istnieje zmowa. Może jest już za późno, musimy jednak złożyć wizytę przyjacielowi Sungura. I modlić się, żeby okazał się przydatny.
Wysiedli z samochodu w dzielnicy Babiani, stambulskiej Fleet Street.
— Lepiej, żeby Chris i Milton zostali w wozie — uprzedził Elko. — Mogliby spłoszyć naszego przyjaciela.
Goryle nie nalegali. Elko poprowadził Malka przez plątaninę hałaśliwych, ruchliwych, brudnych uliczek. Kable elektryczne zwisały smętnie z odrapanych, poczerniałych fasad domów. Stare budynki z drewnianymi balkonami ledwie się trzymały. Przytłoczeni ogromnymi belami tkanin tragarze wspinali się z trudem po stromych uliczkach, zataczając się po wyboistych chodnikach. Była to także dzielnica setek sklepików z odzieżą. Nie było tu ruchu samochodowego. Niektóre uliczki zamieniono w parkingi. Elko poruszał się bezbłędnie. Tuż przed bazarem skręcił w pnący się w górę zaułek.
— To tu — oznajmił.
Byli w zaułku Ali Baby!
Tuzin lśniących mercedesów parkował przy chodniku pod okiem wąsatych zbirów. Elko wszedł w podwórko i zapukał do drzwi. Znaleźli się w maleńkim sklepiku pełnym dzieł sztuki, sreber, części samochodowych. Zarośnięty grubas spojrzał na nich spode łba.
— No private sale! — burknął.
Elko szepnął coś po turecku. Imię Hakana Sungura czyniło cuda… Natychmiast pojawiła się kawa, stołki. Drzwi biura zamknęły się za trzema mężczyznami. — Potrzebujecie mercedesa? Mam ich dużo, prawie nowe. Papiery już się robią. Jeden z wozów został skradziony przy wyjeździe z fabryki w Stuttgarcie, ale ten kosztuje sto milionów funtów.
— Nie potrzebuję mercedesa — wyjaśnił Malko. — Szukam ładunku pewnego transportowca.
Elko wyjaśnił sprawę. Faruk Yacisi odpowiedział:
— Mam powiązania z celnikami z Edirne. Nie znam nikogo w Haydarpasa, ale mój kumpel robi z nimi interesy. Nazywa się Lalim Kalafat. Musicie do niego iść i powołać się na mnie. Znajdziecie go na Wielkim Bazarze, w Saudal Bedestini.
— Sądzi pan, że można potajemnie rozładować transportowiec? — zapytał Malko.
Faruk Yacisi uśmiechnął się przebiegle.
— Za pieniądze można wszystko. Nie byłby to pierwszy raz. Przedtem chodziło o broń albo alkohol dla państw arabskich. Teraz przemyt broni stał się zbyt groźny. Nabazgrał coś na kartce i podał ją Elkowi.
— Idźcie. Na początek dajcie mu pięćset dolarów. To ułatwi mu myślenie. Interesy kiepsko teraz idą. W ciasnym, źle klimatyzowanym biurze na czwartym piętrze konsulatu irackiego w Stambule panowała napięta atmosfera. Trzej członkowie służb irackich, w tym szef stambulskiej placówki, Saddam Madani, wysłuchali raportów agentów, którzy sygnalizowali poważne zagrożenie.
Mogli mówić swobodnie. O ile wszystkie linie telefoniczne były na podsłuchu MIT, ściany betonowego budynku — nowej siedziby konsulatu — zbadane zostały przez specjalistów. Nie znaleziono w nich mikrofonów. Saddam Madani kreślił coś w notesie rozważając sytuację. Podniósł wzrok i zapytał spokojnie:
— Czy zagrożenie jest natychmiastowe?
Przez dłuższą chwilę panowało milczenie.
— Trudno w tej chwili powiedzieć. Ale Amerykanie natrafili na ślad, a wspomaga ich MIT. Nie wiemy, czy dali się przekonać, ale agent, który przybył do Stambułu, napytał nam już wiele kłopotów. W dodatku ma przy sobie rodowitego Turka.
— Jesteś pewien celnika?
— Zdrada nie leży w jego interesie, ale… — Irakijczyk rozłożył ręce.
Innymi słowy, należało się liczyć z najgorszym. Saddam Madani zajął się rysowaniem, potem uniósł głowę i spojrzał na ubogą dzielnicę, wznoszącą się na wzgórzu po drugiej stronie autostrady. Turcy znieważyli ich, zmuszając do przeprowadzki w tę nędzną okolicę. Niestety, był bezradny. Saddam Madani ponownie przerwał ciszę, zwracając się tym razem do innego współpracownika.
— A co u ciebie?
— Sprawy rozwijają się zgodnie z planem, ale trzeba poczekać jeszcze trzy dni. Wszystko musi dotrzeć na miejsce.
Madani zapalił papierosa i zamyślił się. Trzy dni szybko miną. W tej sprawie MIT prawie się nie liczył, a Mossad wypadł z gry. Pozostała tylko ekipa CIA, depcząca im po piętach. Jeżeli uda się zlikwidować tych ludzi, Waszyngton nie zdąży zastąpić ich nowymi.
Jego spojrzenie spoczęło na Hassimie Filizu, odpowiedzialnym za kontakty ze współpracownikami zewnętrznymi.
— Hassim! Włączysz swoich przyjaciół. Przygotuj jak najszybszą akcję.
Hassim wstał i opuścił biuro. Godzinę później szedł uliczkami otaczającymi Wielki Bazar.
Wstąpił do małego sklepiku i przeszedł na zaplecze. Właścicielem był Kurd związany z Irakiem, czyli — zdrajca na żołdzie wywiadu irackiego.
— Wiesz, gdzie znaleźć ludzi, którzy kiedyś dla mnie pracowali? — zapytał Hassim.
— Po co?
— Mam kontrakt.
— Boję się teraz.
— Robota jest dobrze płatna. Dwa miliony funtów. Przy minimalnej płacy trzysta funtów i trzydziestoprocentowym bezrobociu oferta była godna uwagi. Kurd zapytał jednak nieufnie:
— To polityk? Generał?
— Yabanci.
Kurd odetchnął. Obcokrajowiec był mniej groźny.
— Zobaczę — obiecał.
— Ale szybko — uprzedził Filiz. — Jeszcze dziś. Potem sprawa będzie nieaktualna.
— To szaleństwo — zaoponował Kurd. — Potrzebuję trochę czasu.
— Wszystko jest gotowe — uciął Filiz. — Przygotujemy informacje. Wrócę za godzinę. Idę po pieniądze.Elko pchnął drzwi sklepiku, na którego witrynie widniał napis: LALIM KALAFAT. GUMUS. Przy kasie drzemał młody mężczyzna. Zobaczywszy klientów natychmiast posłał chłopca do atelier nad sklepem po szefa. Sprzedawca rozkładał towar. Klienci byli nieliczni. Na rojnym bazarze podwórko to stanowiło istną oazę spokoju. Lalim Kalafat pojawił się równocześnie z trzema kawami.