Kątem oka spoglądał na walizkę, gdy wreszcie spośród trzasków dobiegł go głos:
— Tatko Leader? Co się dzieje?
— Na Boga!
Pauł Bouvier nie wierzył własnym oczom. Brodaty bagażowy oddalał się z walizką!
— Bouvier! Co się stało? — krzyknął jego rozmówca zapominając o kryptonimach.
— Incydent! Incydent! Bagażowy oddala się z „obiektem”. Przyślijcie posiłki.
Schował aparat i rzucił się w pościg za bagażowym, który bez pośpiechu szedł przez hali, ciągnąc walizkę. Taki obrazek nie budzi zdziwienia na dworcu. Bouvier obejrzał się i zrozumiał, że jego dwaj koledzy niczego nie spostrzegli, krzyknął więc:
— O tutaj! Tutaj!
Ryk silników lądującego samolotu zagłuszył go. Biegł przywołując ich gestem. Dogonił bagażowego i chwycił go za ramię. Mężczyzna odwrócił się. Bouvier miał przed sobą twarz o twardych rysach, czarne jak węgiel oczy, gęstą brodę, zaciśnięte zęby.
— Dokąd się z tym wybierasz?! — wrzasnął na całe gardło.
Bagażowy nie odpowiedział. Uderzył inspektora z byka łamiąc mu nos i rzucił się do ucieczki. Ogłuszony i oszołomiony Bouvier zamarł. Po chwili otarł spływającą po twarzy krew i popędził za napastnikiem. Dopiero wtedy dostrzegł zaparkowaną u wylotu korytarza furgonetkę. Bagażowy biegł w jej kierunku. Z kabiny wysiadł mężczyzna. Spokojnie wycelował w policjanta pistolet z tłumikiem. Obojętna, pozbawiona wyrazu twarz nieznajomego i czarny wylot lufy były ostatnimi rzeczami, jakie widział Bouvier. Nie zdążył nawet sięgnąć po pistolet. Kula trafiła w głowę. Zatrzymał się, zachwiał, chciał unieść rękę ku czołu. Druga kula ugodziła go w gardło, przerwała tętnicę szyjną. Oczy zaszły mu mgłą, chciał krzyczeć, ale z ust chlusnęła krew. Padł na kolana, potem runął twarzą na ziemię. Bagażowy wrzucił tymczasem walizkę na tył furgonetki i wracał właśnie do kabiny, gdy nadbiegli dwaj policjanci z DSI. Nie słyszeli strzału, ale widzieli, jak Bouvier upadł. Jeden z nich, dwudziestoczteroletni chłopak, w biegu wyciągnął pistolet, podczas gdy drugi borykał się z nieodbezpieczoną bronią. Pierwszy raz w ciągu siedmiu lat służby miał się nią posłużyć. Jego kolega zdążył wystrzelić, nim padł trafiony w prawe oko. Spokojnie, jakby mierzył do tarczy na strzelnicy, morderca z furgonetki wycelował raz jeszcze, uśmiercając młodego policjanta, który osunął się na ziemię parę metrów od furgonetki.
— Cholera, cholera, cholera!
Trzeci policjant z DST stanął i sięgnął po broń. Zauważył z przerażeniem, że zabójca mierzy w niego. Nie słyszał wystrzału, poczuł tylko potężny cios w głowę. Nigdy już nie dowiedział się, „że nacięta kula strzaskała mu czaszkę i wyrwała kawał mózgu. Z twarzą zalaną krwią zakręcił się i padł, ściskając w dłoni broń, którą nie miał czasu się posłużyć. Zabójca z niezmąconym spokojem wsiadł do furgonetki. Samochód ruszył ku pasom startowym. Farid Badr obserwował wspólnika. Widział, jak odchodzi od stanowiska odprawy paszportowej i idzie po bagaż. Taras, na którym stał Libańczyk, był doskonałym punktem obserwacyjnym. Począł przyglądać się wszystkim obecnym, starając się rozpoznać policjantów w tłumie oczekujących. Ktoś go potrącił. Odwrócił się i ogarnęło go gwałtowne przerażenie. Ujrzał upierścienione, złożone jak do modlitwy ręce, wzniesione na wysokość twarzy kobiety o czarnych włosach i cienkich brwiach nad ciemnymi oczyma. W dłoniach ściskała coś, co przypominało długopis z obciętą końcówką. Tulejka wycelowana była prosto w Libańczyka.
— Nie!
Odgłos cichej detonacji roztopił się w hałasie lotniska. Badr odrzucił głowę do tyłu, porażony ostrym ukłuciem w prawym oku. Kula kalibru 6,35 mm dosięgła mózgu. { Kobieta spokojnie upuściła pióro-pistolet, odwróciła się i bez pośpiechu odeszła. Dopiero po chwili zauważono, że Libańczyk upadł. Morderczyni zdążyła tymczasem zgubić się w tłumie.
— God damn it! — syknął przez zęby Chris Jones. Czerwone taśmy i kordon funkcjonariuszy CRS oddzielały scenę potrójnego morderstwa. Zwłoki ohrysowano kredą. Ludzie z biura śledczego krzątali się gorączkowo. Jeden z nich podszedł do szefa PAF. — Znaleźliśmy łuski! Parabellum 9 mm, produkcji czeskiej. Strzelił sześć razy w głowę. Doskonały fachowiec. Byli bez szans. Według świadków broń mogłaby być czeskim skorpio. Podjechał samochód na sygnale. Wysiadł z niego dyrektor Policji Narodowej z szefem gabinetu. Przystanął na chwilę nad ciałami. Potem kazał sobie relacjonować stan śledztwa.
— Szukaliście furgonetki? — zapytał.
— Już ją znaleźliśmy — odpowiedział komisarz. Dwa kilometry stąd. Porzucona. Została skradziona dziś rano. — A pasażerowie?
— Zniknęli. Na pewno czekali na nich wspólnicy. Nikt nic nie zauważył.
Przedstawiciel FBI przy ambasadzie amerykańskiej w Paryżu tłumaczył rozmowę Chrisowi Jonesowi i Miltonowi Brabeckowi. Wszyscy trzej Amerykanie byli posępni. Niezła wpadka. Czterdzieści krytronów powędrowało w świat, a trzy trupy dołączyły do tamtych dwóch z Berchtesgaden. — Mamy konwojenta — dodał policjant z PAF.
— Kto to?
— Tunezyjczyk, którego tożsamości jeszcze nie ustaliliśmy. Posługuje się irańskim paszportem. Konsulat Iranu utrzymuje, że jest fałszywy, wygląda jednak na autentyk. — Przesłuchaliście go?
— Pobieżnie. Utrzymuje, że nie znał zawartości walizki. Myślał raczej o narkotykach. Zapłacili mu dziesięć tysięcy dolarów. Ma je nawet przy sobie.
— Co miał zrobić z walizką?
— Dostarczyć Badrowi, który miał skontaktować się z nim w hotelu „Concorde”.
Chris pokręcił głową. Badr z nikim się już nie skontaktuje…
— Możemy go zobaczyć? — zapytał przedstawiciel FBI.
— Oczywiście.
Mała grupka ruszyła schodami wiodącymi do wyjścia. Właśnie zabierano ciała policjantów. Milton Brabeck pokręcił głową i szepnął do Chrisa Jonesa:
— Gdybyśmy byli na dole, ci trzej faceci jeszcze by żyli.
— Skąd możesz wiedzieć! — odpowiedział Chris. — Zasadzka była doskonale przygotowana. Było ich tu pewnie więcej, ale nie potrzebowali wkraczać do akcji… Przerwał mu funkcjonariusz CRS, który nadbiegł z teczką w ręku.
— Znaleźliśmy to przy samolocie na ziemi.
Generał przyjrzał się teczce i otworzył. Była to lekkomyślność. Grupka zamarła w oczekiwaniu.
Wewnątrz zamocowany uchwytami leżał pistolet maszynowy MP5 z tłumikiem. Wylot lufy znajdował się na wprost dziury w bocznej ściance teczki. Przycisk na jej rączce zastępował spust. Nieznany zabójca pozbył się teczki nie posłużywszy się nią.
— Widzisz! — westchnął Milton. — Gdybyśmy tu byli, leżelibyśmy obok tamtych trzech. I nie zdążyłbyś złapać AIDS.
Chris nawet się nie uśmiechnął. Doszli właśnie do tarasu. Policjant przetrząsnął kieszenie Badra, ale znalazł tylko klucz z hotelu „Concorde”. Podał dyrektorowi Policji przypominający pióro przedmiot.
— To narzędzie zbrodni.
Przedstawiciel FBI obejrzał je uważnie. Było bardzo proste: dość pękate pióro z obciętą końcówką. Rozkręcili je i zobaczyli miedzianą łuskę. Kaliber 6,35. Wystarczyło pociągnąć dźwigienkę, aby je odbezpieczyć. Naciśnięcie obsadki tego niby-pióra uruchamiało iglicę. Broń wystarczająca przy małej odległości. Jak mówią Żydzi, nie trzeba działa 155, żeby zabić człowieka.
— Wyprodukowane w Pakistanie — poinformował agent FBI. — Bez numeru, bez śladu pozwalającego ustalić właściciela. Są tego tysiące.
Zapadła cisza. Komando mające przejąć krytrony działało bardzo sprawnie, zacierając wszelkie ślady. Martwy człowiek z tarasu zabrał tajemnicę operacji do grobu. Płotka, którą udało się ująć, niczego nie wniesie do śledztwa. Przedstawiciel FBI pociągnął Jonesa za rękaw. — Chodźmy do ambasady. Musimy wysłać parę teleksów. W Waszyngtonie zrobi się zamęt.