Wyraz mojej twarzy musiał odzwierciedlać moje myśli.
– Proszę się nie zniechęcać. Trzeba tylko znaleźć trochę czasu.
Nigdy nie znalazłabym tyle czasu, by przebrnąć przez taki materiał. Spróbowałam z innej strony.
– Czy wie pani coś o okolicznościach towarzyszących narodzinom Elisabeth?
– Niewiele. Jak już mówiłam, nie zajmowałam się tymi czasami. Wiem kim ona jest, oczywiście, i wiem o jej pracy w czasie epidemii ospy w tysiąc osiemset osiemdziesiątym piątym. – Przerwała na moment, by jeszcze staranniej dobrać słowa. – Ja zajmowałam się ruchami mesjanistycznymi i nowymi systemami wierzeń, a nie tradycyjnymi religiami eklezjastycznymi.
– W Quebecu?
– Nie tylko. – Wróciła do rodziny Nicolet. – Rodzina w swoich czasach była dobrze znana, więc może zainteresowałaby się pani historiami ze starych gazet. Wychodziły wtedy cztery anglojęzyczne dzienniki: Gazette, Star, Herold i Witness.
– Znajdę je w bibliotece?
– Tak. I, oczywiście, była prasa francuska, La Minerye, Le Monde, La Patrie, L'Etendard i La Presse. Gazety francuskie były nieco mniej popularne i jakby cieńsze niż angielskie, ale na pewno we wszystkich zamieszczano obwieszczenia o narodzinach.
Nie pomyślałam wcześniej o zapiskach prasowych. To wydawało się łatwiejsze.
Wyjaśniła mi, gdzie znajdę mikrofilmy z gazetami, i obiecała sporządzić dla mnie listę źródeł. Przez chwilę rozmawiałyśmy o innych sprawach. Zaspokoiłam jej ciekawość co do mojej pracy. Porównałyśmy doświadczenia, dwie profesorki w zdominowanym przez mężczyzn uniwersyteckim świecie. W końcu pojawiła się studentka. Jeannotte popukała w zegarek i pokazała jej pięć palców, młoda kobieta zniknęła.
Wstałyśmy równocześnie. Podziękowałam jej, założyłam kurtkę i szalik. Byłam już w drzwiach, kiedy zatrzymała mnie pytaniem.
– Czy należy pani do jakiegoś kościoła, doktor Brennan?
– W dzieciństwie należałam do kościoła rzymskokatolickiego, ale obecnie nie należę do żadnego.
Niesamowite oczy spojrzały w moje.
– Czy wierzy pani w Boga?
– Doktor Jeannotte, są dni, kiedy nie wierzę, że nadejdzie jutro.
Kiedy rozstałam się z doktor Jeannotte, spędziłam godzinę w bibliotece, przeglądając historyczne książki, w indeksach szukając nazwisk Nicolet albo Belanger. Znalazłam je w kilku z nich i sprawdziłam, wykorzystując przywileje wykładowcy.
Kiedy wyszłam, już się ściemniało. Padał śnieg, zmuszając przechodniów do chodzenia po ulicy albo ostrożnego stąpania po wąskich wydeptanych szlakach na chodniku, w obawie przed głębokim śniegiem. Ruszyłam za parą, dziewczyna szła na przedzie, chłopak za nią, jego ręce spoczywały na jej ramionach. Paski przy ich chlebakach kołysały się w przód i w tył wraz z balansem bioder, kiedy starali się nie wyjść poza wąski przesmyk chodnika wolny od śniegu. Czasami dziewczyna zatrzymywała się, by językiem schwytać płatek śniegu.
Po zmroku spadla temperatura i kiedy doszłam do samochodu, przednią szybę pokrywał lód. Znalazłam skrobaczkę i walcząc z lodową powłoką przeklinałam mój instynkt wędrowca. Gdybym miała choć odrobinę zdrowego rozsądku, byłabym teraz na plaży.
Jadąc do domu przywołałam scenę z gabinetu Jeannotte, starając się odgadnąć powód dziwnego zachowania asystentki. Dlaczego była taka nerwowa? Wydawało się, że czuje respekt przed Jeannotte, znacznie przekraczający szacunek okazywany przez studentów. O swoim pobycie na ksero wspomniała trzy razy, ale kiedy ją spotkałam na korytarzu, nie miała nic w ręku. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nie wiem nawet, jak miała na imię.
Myślałam też o Jeannotte. Była taka wytworna, tak całkowicie opanowana, jakby przyzwyczajona do tego, że to ona panuje nad innymi, ktokolwiek by to nie był. Przywołałam penetrujące oczy, tak kontrastujące z drobnym ciałem i miękkim sposobem mówienia z charakterystycznym przeciąganiem samogłosek. Sprawiła, że czułam się jak studentka. Dlaczego? No tak. Podczas rozmowy nie spuściła ze mnie wzroku. Ani razu nie przerwała kontaktu wzrokowego. W połączeniu z niesamowitymi tęczówkami dawało to niepokojącą kombinację.
W domu czekały na mnie dwie wiadomości. Pierwsza nieco mnie zaniepokoiła. Harry zapisała się na swój kurs i właśnie stawała się guru nowoczesnego zdrowia psychicznego.
Druga wiadomość przejęła mnie zimnym dreszczem. Słuchałam, obserwując śnieg zbierający się pod płotem mojego ogrodu. Nowe białe płatki spadały na te już leżące, szare, jak nowo narodzona niewinność na zeszłoroczne grzechy.
– Brennan, odbierz, Jeżeli tam jesteś. To ważne. – Przerwa. – Ruszyła sprawa z St-Jovite. – Głos Ryana zabarwił smutek. – Przeszukując budynki gospodarcze znaleźliśmy jeszcze cztery ciała za klatką schodową. – Słyszałam, jak wciąga w płuca dym i wypuszcza wolno. – Dwoje dorosłych i dwójka dzieci. Nie są spaleni, ale to potworne. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale mamy nową aferę i pełno w niej gówna. Do zobaczenia jutro.
7
Nie tylko Ryan czul odrazę. Widziałam już dzieci maltretowane i zagłodzone na śmierć. Widziałam dzieci pobite, zgwałcone, uduszone, zadręczane, ale nigdy czegoś takiego jak to, co zrobiono dzieciom w St-Jovite.
Do innych wiadomość też już dotarła. Kiedy przyjechałam kwadrans po ósmej, kilka furgonetek prasowych stało przed Wydziałem Policji, ich szyby były zaparowane, a z rur wydechowych wydobywały się kłęby spalin.
Chociaż dzień pracy zwykle zaczyna się o ósmej trzydzieści, duży pokój do autopsji pełen był ludzi. Był tam Bertrand, kilku innych detektywów z Wydziału i fotograf z OIS, Oddziału Identyfikacji Sądowej. Ryan jeszcze nie przyjechał.
Oględziny zewnętrzne nadal trwały i na biurku koronera leżały zdjęcia polaroidowe. Ciało zabrano na prześwietlenie, a LaManche coś notował, kiedy weszłam. Przerwał i podniósł wzrok.
– Temperance, cieszę się, że cię widzę. Może będziemy potrzebowali pomocy przy ustalaniu wieku dzieci.
Skinęłam głową.
– I może będzie niezwykłe… – szukał odpowiedniego słowa, napięcie malowało się na jego długiej twarzy basseta -…narzędzie.
Znowu skinęłam i poszłam się przebrać w strój chirurga. Ryan uśmiechnął się i zasalutował, kiedy mijałam go na korytarzu. Oczy miał załzawione, a nos i policzki czerwone, jakby długo szedł na mrozie.
W szatni przygotowałam się na to, co miało nadejść. Dwoje zamordowanych dzieci było samo w sobie horrorem. Co miał na myśli LaManche mówiąc o niezwykłym narzędziu?
Bardzo przeżywam sprawy, w których pojawiają się dzieci. Kiedy moja córka była mała, po każdym morderstwie dziecka miałam ochotę przywiązać ją do siebie i zawsze mieć na oku.
Teraz Katy jest dorosła, ale nadal boję się widoku zmarłych dzieci. Ze wszystkich ofiar one są najbardziej bezbronne, najbardziej urnę i najbardziej niewinne. Bardzo przeżywam każde ich pojawienie się w kostnicy. Nic nie ukryje nagiej prawdy o upadku ludzkości. Współczucie przynosi tylko trochę pocieszenia.
Wróciłam do pokoju autopsji myśląc, że byłam gotowa. A potem zobaczyłam drobne ciałko leżące na nierdzewnej stali stołu.
Lalka. Takie było moje pierwsze wrażenie. Naturalnej wielkości lateksowe dziecko, które z upływem czasu poszarzało. Kiedyś takie miałam, najpierw było różowe i pachniało gumą. Karmiłam je przez mały, okrągły otworek w ustach i zmieniałam pieluszkę, kiedy nasiąkła wodą.
Ale teraz patrzyłam nie na zabawkę. Dziecko leżało na brzuszku, z wyciągniętymi na boki rękami, ze zgiętymi palcami rąk. Pośladki były spłaszczone, a białe smugi przecinały siną plamę na plecach. Głowa pokryta była rudym meszkiem włosów. Noworodek był nagi, wokół prawego nadgarstka miał bransoletkę z miniaturowych krążków. Obok lewej łopatki dostrzegłam dwie rany.
Na stole obok leżały śpioszki z niebieskimi i czerwonymi samochodzikami uśmiechającymi się z flaneli. Przy nich leżała brudna pielucha, bawełniany podkoszulek zapinany w kroczu, sweterek z długimi rękawami i para białych skarpetek. Na wszystkim były plamy krwi.
LaManche mówił do dyktafonu.
– Bebe de race blanche, bien developpe et bien nourri…
Dobrze rozwinięte i dobrze karmione, ale martwe, pomyślałam, coraz bardziej oburzona.
– Le corps est bien preserve, avec une legere maceration epidermiąue…
Patrzyłam na małe zwłoki. Tak, były dobrze zachowane, oprócz lekkich otarć na rękach.
– Chyba nawet specjalnie się nie broniły…
Obok mnie stanął Bertrand. Nie odpowiedziałam. Nie miałam ochoty na żarty w kostnicy.
– W chłodni jest jeszcze jedno – poinformował mnie.
– Też już wiem – odparłam szorstko.
– Tak, ale Jezu, to są małe dzieci.
Nasze spojrzenia spotkały się i poczułam wstyd. On nie chciał być zabawny. Wyglądał tak, jakby to jego dziecko umarło.