Выбрать главу

Sprawdziłam czas. Za kwadrans druga.

– Płacą mi od godziny. Co jest?

– Wreszcie znaleźliśmy właściciela domu w St-Jovite. Nazywa się Jacques Guillion. Pochodzi z Ouebecu, dawno temu przeniósł się do Belgii. Nie wiadomo, gdzie się podziewa, ale jego belgijska sąsiadka twierdzi, że Guillion wynajmował dom w St-Jovite starszej pani, która nazywa się Patrice Simonnet. Ona uważa, że najemca jest z Belgii, ale nie jest pewna. Podobno Guillion udostępnia swoim lokatorom też samochody. Sprawdzamy.

– Nieźle poinformowana sąsiadka.

– Najwyraźniej utrzymywali bliskie stosunki.

– To spalone ciało z piwnicy to może być ta Simonnet.

– Może być.

– Dostaliśmy dobre zdjęcia rentgenowskie zębów. Ma je Bergeron.

– Przekazaliśmy dane Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej. Oni współpracują z Interpolem. Jeżeli to Belgijka, to ją znajdą.

– A co z tymi dwoma ciałami w domu i tymi dorosłymi, i dziećmi?

– Pracujemy nad tym.

Przez moment oboje trwaliśmy w zamyśleniu.

– Całkiem duży dom jak na jedną starszą panią.

– Wygląda na to, że nie była tak całkiem sama.

Następne dwie godziny spędziłam w laboratorium histologii pracując nad ostatnimi fragmentami ciała przy żebrach i obserwując je pod mikroskopem. Moje obawy okazały się słuszne, nie znalazłam żadnych nacięć czy innych śladów na kościach. Mogłam jedynie powiedzieć, że morderca użył bardzo ostrego noża o nie ząbkowanym ostrzu. Źle dla śledztwa. Dobrze dla mnie. Raport będzie krótki.

Ryan znowu zadzwonił, kiedy tylko wróciłam do swojego biura.

– A może by tak małe piwko? – zapytał.

– Nie trzymam piwa w swoim biurze, Ryan. Gdyby tak było, wypiłabym je.

– Ale ty nie pijesz…

– No to dlaczego mówisz o piwie?

– Mówię, bo może byś się chciała napić. Pod koniczynkę,

– Co?

– To ty nie pochodzisz z Irlandii, Brennan?

Rzuciłam okiem na kalendarz wiszący na ścianie. Siedemnasty marca. Kilka razy tego dnia nieźle zaszalałam. Chciałam o tym zapomnieć.

– To już nie dla mnie.

– Ja tylko chciałem powiedzieć “zróbmy sobie przerwę”.

– Zapraszasz mnie na randkę?

– Właśnie.

– Z tobą?

– Nie, z moim księdzem spowiednikiem.

– Nie mów. To on łamie swoje zasady?

– Brennan, chcesz się ze mną spotkać i coś wypić dziś wieczorem? Coś bezalkoholowego?

– Ryan, ja…

– To dzień świętego Patryka. A poza tym piątek wieczór i pada jak cholera. Masz jakąś lepszą propozycję?

Nie miałam. Tak naprawdę to nie miałam żadnych propozycji. Ale my za często razem pracowaliśmy nad sprawami, a ja miałam zasadę oddzielania od siebie spraw zawodowych i prywatnych.

Zawsze. I już. Żyłam w separacji, sama, jakieś dwa lata tak minęły. I nie mogłam narzekać na nadmiar męskiego towarzystwa.

– Nie uważam, żeby to był dobry pomysł.

Nastała dłuższa przerwa. A po chwili:

– Mamy coś o Simonnet. Interpol to znalazł. Urodzona w Brukseli, wyprowadziła się stamtąd dwa lata temu. Nadal płaci podatki za posiadłość na wsi. Lojalna starsza kobitka, całe życie chodziła do tego samego dentysty. Ten facet prowadził praktykę już w epoce kamiennej i trzyma wszystkie papiery. Właśnie faksują dokumenty. Jeżeli będą pasować, to dostaniemy oryginały.

– Kiedy ona się urodziła?

Usłyszałam, jak przerzuca papiery.

– Tysiąc dziewięćset osiemnasty.

– Pasuje. Rodzina?

– Sprawdzamy.

– Dlaczego wyjechała z Belgii?

– Może chciała zmienić otoczenie…? Słuchaj, jeżeli się jednak zdecydujesz, to znajdziesz mnie u Hurleya po dziewiątej. Jeśli będzie kolejka, to użyj mojego nazwiska,

Siedziałam chwilę, zastanawiając się, dlaczego mu odmówiłam. Pete i ja doszliśmy do porozumienia. Nadal się kochaliśmy, ale nie mogliśmy razem żyć. Będąc w separacji znowu byliśmy przyjaciółmi. Już od lat nie mieliśmy tak dobrego układu. On chodził na randki, ja też mogłam to robić. O Boże. Randki…! Czas trądziku i aparatu korekcyjnego na zębach.

Mówiąc szczerze, to Andrew Ryan bardzo mi się podobał. Żadnych pryszczy czy krzywych zębów. Bardzo dobrze. A technicznie to wcale razem nie pracowaliśmy. Ale czasami był bardzo wkurzający. I nieprzewidywalny. Nie. Ryan oznacza kłopoty.

Kończyłam raport w sprawie Malachy'ego i Mathiasa, kiedy znowu zadzwonił telefon. Uśmiechnęłam się. Dobrze, Ryan. Wygrałeś.

Strażnik poinformował mnie, że na dole ktoś na mnie czeka. Spojrzałam na zegarek. Dwadzieścia po czwartej. Kto to mógł być o tej porze? Nie umawiałam się chyba z nikim.

Zapytałam o nazwisko. Kiedy mi powiedział, poczułam się niewyraźnie.

– O nie. – Nie mogłam się powstrzymać.

– Est-ce qu'il y aun probleme?

– Non. Pas de probleme. – Powiedziałam, że już schodzę.

Żaden problem? Kogo chciałam oszukać?

Powtórzyłam to w windzie.

O nie.

10

Co ty tutaj robisz?

– Mogłabyś się ucieszyć na mój widok, starsza siostro.

– Oczywiście, że się cieszę, Harry. Jestem tylko zaskoczona. – Nie zdziwiłabym się bardziej, gdyby strażnik zaanonsował Teosia Roosevelta.

Prychnęła.

– To naprawdę miło z twojej strony.

Siedziała w holu otoczona firmowymi torbami od Niemana Narcusa i płóciennymi workami różnych kształtów i wielkości. Miała na sobie czerwone buty kowbojskie haftowane w białe i czarne pętelki i zygzaki, a do tego skórzaną kurtkę z frędzlami. Kiedy wstała, zobaczyłam też dżinsy tak obcisłe, że chyba nie płynęła jej krew w nogach. Wszyscy to zobaczyliśmy.

Objęła mnie w pełni świadoma, ale bynajmniej nie skrępowana wrażeniem, jakie robiła na innych. Zwłaszcza na tych z chromosomem Y.

– Ależ tam na zewnątrz jest zimno! Sama mogłabym zamrozić tequilę. – Objęła ramionami swój korpus.

– Tak. – Nie zauważyłam analogii.

– Mój samolot miał lądować w południe, ale wstrzymywał nas ten cholerny śnieg. No co jest, starsza siostro…?

Wyciągnęła przed siebie ręce, a frędzle jej kurtki zakołysały się. Kompletnie nie pasowała do tego miejsca. Amarillo w tundrze.

– Jest okej. Niespodzianka super. Tak. Ja… Cóż cię sprowadza do Montrealu?

– Wszystko ci opowiem. To coś cudownego. Kiedy o tym usłyszałam, nie mogłam w to uwierzyć. To wszystko tutaj w Montrealu i w ogóle.

– Co za “to”, Harry?

– Seminarium, które ukończyłam. Mówiłam ci o tym, kiedy dzwoniłam w zeszłym tygodniu. Zrobiłam to. Zapisałam się na ten kurs w Houston i teraz z tego korzystam. Nigdy nie byłam taka nakręcona. Przeszłam przez pierwszy stopień. Przebiegłam. Niektórzy ludzie potrzebują lat, by zdać sobie sprawę ze swojej realności, a ja to zrobiłam w ciągu kilku tygodni. Uczę się terapeutycznych strategii i zaczynam kontrolować swoje życie. A kiedy zaprosili mnie na te warsztaty drugiego stopnia, właśnie tu, gdzie mieszka moja starsza siostra, spakowałam się i ruszyłam na północ.

Patrzyła na mnie niebieskimi oczami w czarnej, tuszowej otoczce.

– Przyjechałaś tu na warsztaty?

– Właśnie tak. Oni płacą za wszystko. No, prawie za wszystko.

– Zaraz mi wszystko opowiesz – powiedziałam, mając cichą nadzieję, że kurs będzie krótki. Nie byłam pewna, czy Prowincja Quebec i Harry zniosą siebie nawzajem.

– To naprawdę coś cudownego – powtórzyła, jakby to miało wystarczyć za wszelkie informacje.

– Chodźmy na górę, pozbieram swoje rzeczy. A może wolałabyś poczekać tutaj?

– Cholera, nie. Chcę zobaczyć, gdzie wielka pani doktor pracuje. Prowadź.

– Będziesz musiała pokazać jakiś dokument ze zdjęciem, żeby otrzymać przepustkę dla gości – wyjaśniłam, wskazując strażnika przy biurku.