Выбрать главу

– My chcemy pokoju i zdrowia. Mamy już dosyć narkotyków i przestępstw, więc żyjemy sobie tutaj. Nikomu nie robimy krzywdy. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Porozmawiajcie z Domem. Zaraz tu przyjdzie.

– Z Domem?

– Będzie wiedział, co wam powiedzieć.

– Byłoby dobrze. – Ciemne oczy szeryfa znowu utkwione były w kobietę. – Nie chciałbym zmuszać wszystkich do odbywania długiej podróży do miasta…

Właśnie wtedy usłyszałam głosy i zobaczyłam, jak kobieta przenosi wzrok z twarzy Bakera na widok za oknem. Wszyscy się obejrzeliśmy.

Przez siatkę dostrzegłam ruch przy sąsiednim domu. Na werandzie stało pięć kobiet, dwie trzymały dzieci, trzecia, schylona stawiała dziecko na ziemi. Mały zrobił kilka niepewnych kroków, a kobieta podążyła za nim przez podwórko. Jedna po drugiej dwanaście osób wyszło z domu i zniknęło za węgłem. Chwilę potem wyszedł mężczyzna i skierował się ku nam.

Nasza gospodyni przeprosiła i poszła do foyer. Następnie usłyszeliśmy otwieranie drzwi siatkowych i stłumione głosy.

Potem kobieta weszła po schodach, a mężczyzna z sąsiedniego domu pojawił się w drzwiach pokoju. Mógł mieć czterdzieści kilka lat. Blond włosy siwiały, a twarz i ręce były mocno opalone. Miał na sobie spodnie koloru khaki, bladożółtą koszulę i buty z gumowymi podeszwami, bez skarpetek. Wyglądał jak starzejący się wilk morski.

– Bardzo przepraszam – powiedział. – Nie wiedziałem, że mamy gości.

Ryan i Baker zaczęli się podnosić.

– Proszę nie wstawać. – Podszedł do nas i wyciągnął rękę.- Jestem Dom.

Wszyscy podaliśmy mu ręce i Dom usiadł na jednej z kanap.

– Może napiją się państwo soku albo lemoniady?

Wszyscy odmówiliśmy.

– A więc rozmawiali państwo z Heleną. Podobno macie państwo pytania na temat naszej grupy?

Baker kiwnął głową.

– Nazwalibyście nas komuną. – Zaśmiał się. – Ale nie jesteśmy nią w pełnym tego słowa znaczeniu. Mało mamy wspólnego z kontrkulturą hipisów z lat sześćdziesiątych. Jesteśmy przeciwni narkotykom i zanieczyszczeniom chemicznym, poświęcamy się czystości, twórczości i świadomości własnego charakteru, uczuć, motywów i pragnień. Żyjemy i pracujemy w harmonii ze sobą. Na przykład skończyliśmy właśnie nasze poranne spotkanie. Omawiamy plan zajęć na każdy dzień i razem decydujemy, co ma być zrobione i kto to zrobi. Przygotowywanie posiłków, sprzątanie, w większości zajmowanie się domem. – Uśmiechnął się. – W poniedziałki trwa to dłużej, ponieważ dzisiaj jest dzień wylewania żali. – Znowu się uśmiechnął. – Chociaż rzadko się żalimy.

Oparł się i położył ręce na kolanach. Wtedy dodał:

– Helen mówiła mi, że pytaliście o telefony.

Szeryf się przedstawił.

– A pan nazywa się Dom…?

– Po prostu Dom. Nie używamy nazwisk.

– My owszem – w głosie Bakera nie było cienia humoru.

Po długiej przerwie Dom odpowiedział:

– Owens. Ale on już nie żyje. Od lat nie jestem już Dominickiem Owensem.

– Dziękujemy, panie Owens – Baker zapisał coś w maleńkim kołonotatniku. – Detektyw Ryan bada sprawę morderstwa w Quebecu i ma podstawy uważać, że ofiara znała kogoś, kto tu mieszka.

– W Quebecu? – Oczy Doma zrobiły się okrągłe, a na opalonej twarzy pojawiły się jasne zmarszczki. – W Kanadzie?

– Z domu w St-Jovite dzwoniono pod ten numer – wyjaśnił Ryan. – To jest mała miejscowość w górach na północ od Montrealu. Dom słuchał z zagadkowym wyrazem twarzy.

– Czy mówi panu coś nazwisko Patrice Simmonet?

Potrząsnął głową.

– Heidi Schneider?

Znowu zaprzeczył.

– Przykro mi. – Uśmiechnął się i lekko wzruszył ramionami. – Mówiłem wam. My nie używamy nazwisk. A członkowie często zmieniają swoje imiona. W naszej grupie każdy może sobie wybrać imię, jakie mu się podoba.

– Jak się wasza grupa nazywa?

– Nazwy. Etykietki. Tytuły. Kościół Chrystusa. Świątynia Ludu. Słuszna Droga. Zwykły egotyzm. My postanowiliśmy nie nadawać sobie nazwy.

– Jak długo grupa tu mieszka, panie Owens? – zapytał Ryan.

– Proszę mówić do mnie Dom.

Ryan nadal czekał.

– Prawie osiem lat.

– Był pan tutaj zeszłego lata i jesieni?

– Tu i tam. Trochę podróżowałem.

Ryan wyjął z kieszeni zdjęcie i położył je na stole.

– Staramy się ustalić miejsce pobytu tej młodej kobiety.

Dom się pochylił i z bliska przyjrzał się zdjęciu. Jego długie, szczupłe palce z kępkami złocistych włosków między kostkami wodziły wzdłuż brzegów fotografii.

– To ją zamordowano?

– Tak.

– Kim jest ten chłopak?

– Nazywa się Brian Gilbert.

Dom przez dłuższą chwilę przyglądał się twarzom. Kiedy podniósł wzrok, nie potrafiłam zrozumieć wyrazu jego oczu.

– Nie umiem wam pomóc. Naprawdę. Może mógłbym popytać na sesji doświadczalnej dziś wieczorem. Wtedy zachęcamy do zgłębiania siebie i rozwijania wewnętrznej świadomości. To właściwy moment

Ryan miał nadal surowy wyraz twarzy i nie pozwalał, by Dom odwróci wzrok.

– Nie jestem w tak duchowym nastroju, panie Owens, i nie bardzo oh chodzi mnie, co uważa pan za właściwy moment. Fakty są takie, że dzwonie no tutaj z domu, gdzie zamordowano Heidi Schneider. Wiem, że ofiara była latem zeszłego roku w Beaufort. Zamierzam znaleźć związek.

– Tak, oczywiście. Jakie to okropne. To właśnie taka przemoc sprawia że nasze życie wygląda tak, jak wygląda.

Zamknął oczy, jakby szukał świętego przewodnictwa, potem je otworzy i popatrzył uważnie na każde z nas.

– Pozwólcie mi wyjaśnić. Hodujemy nasze własne warzywa, trzymamy kury dla jajek, łowimy ryby i zbieramy mięczaki. Niektórzy z nas pracują w mieście i oddają swoje pensje. Mamy swój zbiór przekonań, które zmusza ją nas do odrzucenia społeczeństwa, ale nie robimy innym krzywdy. Żyjemy prosto i spokojnie.

Wziął głęboki oddech.

– Jest wśród nas kilku członków, którzy są z nami od lat, ale wielu przy chodzi i odchodzi. Nasz sposób na życie nie każdemu odpowiada. Możliwe, że ta młoda kobieta była u nas, może podczas mojej nieobecności. Macie moje słowo. Porozmawiam z innymi.

– Tak – odparł Ryan. – Ja też.

– Oczywiście. I proszę dać mi znać, jeżeli będę mógł jeszcze coś dla was zrobić.

W tym momencie przez drzwi z siatki wpadła młoda kobieta z dzieckiem na ręku. Śmiała się i łaskotała dziecko, które chichotało i biło ją swoimi pulchnymi rączkami.

Przed oczami stanął mi obraz bladych rączek Malachy’ego.

Kiedy nas zobaczyła, kobieta stanęła mocno zdziwiona.

– Och. – Zaśmiała się. – Nie wiedziałam, że ktoś tu jest.

Maluch klepnął ją w głowę, a ona podrapała go palcem po brzuszku. Mały pisnął i kopnął nóżkami.

– Wejdź, Kathryn – powiedział Dom. – My już skończyliśmy.

Spojrzał pytająco na Bakera i Ryana. Szeryf wziął do ręki kapelusa i wszyscy wstaliśmy.

Na dźwięk głosu Doma dziecko spojrzało w jego stronę i zaczęło się wiercić. Kiedy Kathryn je postawiła, na chwiejących się nóżkach i z wycia gniętymi rączkami ruszyło do przodu, a Dom pochylił się, by chwycić malca. Małe rączki odznaczały się biało na ciemnej szyi mężczyzny.

Kathryn podeszła do nas.

– Ile ma pani dziecko? – zapytałam.

– Czternaście miesięcy. Prawda, Carlie? – Wyciągnęła palec i Carlie go złapał i wyciągnął ku niej ręce. Dom oddał dziecko matce. – Przepraszamy – dodała kobieta. – Musimy zmienić pieluszkę.

– Zanim pani pójdzie, czy mogę zadać jedno pytanie? – Ryan pokazał jej zdjęcie. – Czy zna pani któreś z nich?

Kathryn przyjrzała się zdjęciu, trzymając je poza zasięgiem małego. Patrzyłam na twarz Doma. Ani na chwilę nie zmienił jej wyrazu.