Kathryn potrząsnęła głową i oddała zdjęcie.
– Nie. Przykro mi. – Pomachała dłonią jak wachlarzem i zmarszczyła nos. – Muszę iść.
– Ta kobieta była w ciąży – Ryan nie dawał za wygraną.
– Niestety.
– Śliczne to pani dziecko – powiedziałam.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się i zniknęła w głębi domu.
Dom spojrzał na zegarek.
– Będziemy w kontakcie – powiedział Baker.
– Tak. Dobrze. I powodzenia.
Siedząc z powrotem w samochodzie patrzyliśmy na posiadłość. Uchyliłam okno po stronie pasażera i mgła usiadła mi na twarzy. Wspomnienie Malachy'ego przygnębiło mnie, a wilgotna i szara aura idealnie odzwierciedlała mój nastrój.
Popatrzyłam na drogę po obu stronach, potem znowu na budynki. W ogrodzie za bungalowem pracowali ludzie. Paczuszki po nasionach zatknięte na kijach informowały o tym, co rośnie na każdej grządce. Poza tym, miejsce wydawało się wymarłe.
– I co o tym można sądzić? – zapytałam, nie kierując pytania do żadnego z nich konkretnie.
– Jeżeli są tutaj od ośmiu lat, to musieli siedzieć cicho – odparł Baker. – Nigdy o nich nie słyszałem.
Zobaczyliśmy wychodzącą z domu Helen, która poszła prosto do jednej z przyczep.
– Ale świat się o nich jeszcze dowie – dodał sięgając do stacyjki.
Przez całą niemal drogę nie odzywaliśmy się do siebie. Kiedy przejeżdżaliśmy przez most do Beaufort, Ryan przerwał ciszę.
– Musi być jakiś związek. To nie może być przypadek.
– Przypadki się zdarzają – zauważył Baker.
– Niby tak.
– Jedna rzecz mnie zastanawia – powiedziałam.
– A mianowicie?
– Heidi przestała chodzić do kliniki w szóstym miesiącu. Jej rodzice twierdzą, że pojawiła się w Teksasie pod koniec sierpnia. Zgadza się?
– Tak.
– Ale ktoś dzwonił tutaj aż do grudnia.
– Tak – rzekł Ryan. – To jest ciekawe.
19
Po drodze do Kliniki Zdrowia Ogólnego Beaufort-Jasper mgła zmieniła się w deszcz. Mokre pnie drzew ściemniały, a jezdnia lśniła. Przez otwarte okno wpadł zapach mokrej trawy i ziemi.
Znaleźliśmy lekarkę, z którą rozmawiał wcześniej Ryan, i pokazaliśmy jej zdjęcie. Rozpoznała w Heidi pacjentkę, którą prowadziła zeszłego lata, ale nie była pewna. Ciąża przebiegała prawidłowo. Wypisywała jej normalne dla takiego stanu recepty. To było wszystko, co mogła nam powiedzieć. Nie rozpoznała Briana.
W południe szeryf Baker pozwolił nam zająć się sytuacją na Lady's Island. Umówiliśmy się z nim o szóstej w jego biurze; do tego czasu miał nadzieję zebrać trochę informacji na temat posiadłości przy Adier Lyons Road.
Zatrzymaliśmy się z Ryanem na lunch w Sgt. White's Diner, a potem całe popołudnie jeździliśmy po mieście pokazując zdjęcie i wypytując o komunę przy Adier Lyons Road.
O czwartej wiedzieliśmy o dwóch rzeczach: nikt nie słyszał o Domie Owensie i jego zwolennikach i nikt nie pamiętał ani Heidi Schneider, ani Briana Gilberta.
Siedząc w wypożyczonym aucie Ryana patrzyliśmy na Bay Street. Po mojej stronie ludzie wychodzili i wchodzili do Palmetto Federal Banking Center. Popatrzyłam na sklepy po drugiej stronie, w których właśnie byliśmy. Kocie Miau. Kamienie i Kości. Więcej niż Bawełna. Taak. Beaufort rozkwitło turystycznie.
Deszcz przestał padać, ale na niebie nadal wisiały ciemne i ciężkie chmury. Czułam się zmęczona i zniechęcona, i niezbyt pewna związku Beaufort z St-Jovite.
Przed domem towarowym Upsitz człowiek z tłustymi włosami i twarzą koloru ciasta chlebowego wymachiwał Biblią i krzyczał coś o Jezusie. W marcu zaczynał się sezon na chodnikowe zbawienia, więc cała scena należała do niego.
Sam opowiadał mi kiedyś, jak walczył z ulicznymi kaznodziejami. Do Beaufort zjeżdżali od dwudziestu lat jak pielgrzymi do Mekki. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim roku wyrokiem sędziego aresztowano wielebnego Isaaca Abernathy za potępianie kobiet w szortach, nazywanie ich dziwkami i wykrzykiwanie o wiecznym potępieniu. Burmistrza i miasto straszono procesami, a Amerykańskie Stowarzyszenie Obrony Praw Cywilnych stawało w obronie ewangelisty powołując się na Pierwszą Poprawkę do Konstytucji. Sprawę rozpatrzył Sąd Apelacyjny w Richmond i kaznodzieje mogli nadal przybywać.
Przysłuchiwałam się, jak mężczyzna wygłasza tyradę na temat szatana, pogan i Żydów i poczułam, jak włosy mi się jeżą na karku. Oburzają mnie ci, którzy uważają siebie za rzeczników Boga i jego nieomalże najbliższych, a niepokoją ci, którzy wykorzystują Ewangelię w celach politycznych.
Starsza kobieta szerokim łukiem ominęła kaznodzieję, a ja zastanawiałam się głośno, jaki to rodzaj zbawienia ofiarował swoim zwolennikom Dom Owens. Spojrzałam na zegarek.
– Zbliża się godzina obiadu – zauważyłam.
– Gdybyśmy tam pojechali, to zastalibyśmy ich pewnie przygotowujących burgery z serem sojowym.
– Do spotkania z Bakerem mamy jeszcze półtorej godziny.
– Myślisz o tym, by złożyć im niezapowiedzianą wizytę?
– Lepsze to, niż siedzieć tutaj.
Ryan już sięgał do stacyjki, kiedy coś go powstrzymało. Spojrzałam w tym samym kierunku i zobaczyłam Kathryn z Carliem w nosidełku na plecach. Obok niej szła starsza kobieta z długimi, ciemnymi warkoczami. Wiatr sprawiał, że spódnice przyklejały im się do bioder i nóg. Zatrzymały się, towarzyszka Kathryn powiedziała coś do kaznodziei i wtedy znowu ruszyły w naszą stronę.
Wymieniliśmy z Ryanem spojrzenia i szybko wyszliśmy z samochodu. Kiedy podeszliśmy do nich, przestały rozmawiać i Kathryn się do mnie uśmiechnęła.
– Jak wam idzie? – zapytała, odgarniając z twarzy kosmyk kręconych włosów.
– Nieszczególnie – odparłam.
– Nie trafiliście na nic konkretnego w sprawie tej zaginionej dziewczyny?
– Nikt jej nie pamięta. To dziwne, skoro spędziła tu co najmniej trzy miesiące.
Czekałam na jej reakcję, ale nawet wyraz twarzy się nie zmienił.
– Gdzie pytaliście?
Carlie się poruszył i Kathryn poprawiła nosidełko.
– W sklepach, w spożywczych, aptekach, na stacjach benzynowych, w restauracjach, w bibliotece. Nawet w sklepie z zabawkami Boombears.
– Tak. Słusznie. Skoro spodziewała się dziecka, mogła chodzić do sklepu z zabawkami.
Mały zakwilił, uniósł rączki i odchylił je do tyłu, stopami naciskając na plecy matki.
– Ktoś się obudził – zauważyła Kathryn, sięgając do tyłu, by uspokoić syna. – I nikt jej nie rozpoznał?
– Nikt.
Carlie znowu dał o sobie znać, tym razem bardziej zdecydowanie i starsza kobieta wyciągnęła go z nosidełka.
– O, przepraszam. To jest El. – Kathryn wskazała swoją towarzyszkę.
Ryan i ja przywitaliśmy się z nią. El skinęła głową, ale nic nie powiedziała, zajęta uspokajaniem malca.
– Może zaprosimy panie na jakąś colę czy kawę? – zaproponował Ryan.
– Nie. Takie rzeczy tylko zaburzają potencjał genetyczny. – Kathryn zmarszczyła nos, zaraz potem się uśmiechnęła. – Ale chętnie napiję się soku. Carlie też. – Wyciągnęła rękę do dziecka. – Potrafi być nieznośny, kiedy nie jest szczęśliwy. Doma nie należy się spodziewać prędzej niż za czterdzieści minut, prawda, El?
– Powinnyśmy na niego zaczekać. – Kobieta mówiła tak cicho, że ledwie mogłam ją zrozumieć.
– Oj, El, wiesz, że się spóźni. Kupmy sok i usiądźmy na powietrzu. W przeciwnym razie Carlie całą powrotną drogę będzie nie do wytrzymania.
El już otwierała usta, by coś powiedzieć, ale w tej chwili mały się odwrócił i zapłakał.