Podeszliśmy do stojącego przy werandzie oficera. Podobnie jak strażnik, był z francuskiego departamentu policji w Quebecu, z posterunku w St-Jovite albo w okolicy. Policja Prowincji Quebec ma jurysdykcję wszędzie poza wyspą Montreal i miastami, które utrzymują swą własną policję. St-Jovite było na to zbyt małe, więc został powiadomiony departament. Oni z kolei zawiadomili specjalistów od podpaleń z naszego laboratorium. Sekcję Pożarów i Materiałów Wybuchowych. Zastanawiałam się, kto zadecydował, by zawiadomić koronera. Ile ofiar znajdziemy? W jakim będą stanie? Nie najlepszym, tego byłam pewna. Serce zaczęło mi szybciej bić.
LaManche pokazał swoją odznakę i policjant się jej przyjrzał.
– Un instant, Docteur, s'il vous plait – powiedział, unosząc dłoń w rękawiczce.
Krzyknął do jednego ze strażaków, powiedział coś i pokazał na swoją głowę. Chwilę później mieliśmy już sztywne hełmy i maski, które założyliśmy.
– Attention! – oficer kiwnął głową w kierunku domu. Pozwolił nam wejść.
O, tak. Będę ostrożna.
Drzwi frontowe były szeroko otwarte. Kiedy przekroczyliśmy próg, temperatura spadła o jakieś dwadzieścia stopni. Powietrze w środku było wilgotne i czuć było zwęglone drewno, mokry tynk i materiał. Wszędzie leżała kleista substancja.
Przed nami wznosiły się schody sięgające pierwszego piętra, po obu ich stronach ziała czeluść, do niedawna zapewne salon i jadalnia. To, co zostało z kuchni, znajdowało się z tyłu domu.
Widziałam już niejeden spalony budynek, ale niewiele było aż tak zniszczonych. Dookoła leżały zwęglone deski, jak rumowisko zgromadzone pod stromym stokiem nad brzegiem morza. Przykrywały splątane ze sobą szkielety krzesła i kanapy, piętrzyły się na schodach, pod ścianami i drzwiami. To, co zostało z mebli, leżało w stosach na ziemi. Ze ścian i sufitu zwisały kable i poskręcane rury. Ramy okienne, poręcze schodów, deski, wszystko to zdobiły osmolone sople.
Dom pełen był ludzi w hełmach, którzy rozmawiali, mierzyli, robili zdjęcia, kręcili kamerami wideo, zbierali dowody i zapisywali coś na kartkach na podkładkach. Rozpoznałam dwóch specjalistów od podpaleń z naszego laboratorium. Każdy trzymał koniec miary, jeden kucał, a drugi krążył, co kilkadziesiąt centymetrów zapisując dane.
LaManche wypatrzył kogoś z biura koronera i ruszył w jego kierunku. Podążyłam za nim, omijając poskręcane metalowe półki, potłuczone szkło i coś, co wyglądało jak śpiwór, z którego ktoś wyjął cały środek.
Koroner był bardzo tłusty i cały zarumieniony. Nieco się na nasz widok wyprostował, wypuścił z ust kłąb pary, wydął dolną wargę i rękawiczką z jednym palcem wskazał na otaczające nas zniszczenie.
– A te dwie ofiary, panie Hubert? – spytał LaManche. On i Hubert całkowicie się od siebie różnili. Patolog był wysoki i szczupły, o twarzy długiej jak pysk charta. Koroner był wszędzie okrągły. Myślałam o nim w kategoriach poziomych, o LaManche'u w pionowych. Hubert skinął głową, a spod szalika wyskoczyły trzy podbródki.
– Na górze.
– I tylko te dwie?
– Nie wiem, bo nie skończyliśmy jeszcze nawet parteru. Ogień był większy w tylnej części domu. Prawdopodobnie zaczęło się w pokoju przy kuchni. Cały się spalił, a podłoga zawaliła się do piwnicy.
– Widział pan ciała?
– Jeszcze nie. Czekam, aż da się tam wejść. Strażacy chcą być pewni, że jest tam bezpiecznie.
Absolutnie się z nimi zgadzałam.
Staliśmy w milczeniu, przyglądając się całemu rozgardiaszowi. Mijał czas. Poruszałam palcami rąk i nóg, nie chcąc, by mi zesztywniały. Wreszcie z góry zeszło dwóch strażaków. Byli w hełmach i maskach i wyglądali, jakby mieli szukać broni chemicznej.
– W porządku – powiedział ten, który zszedł ostatni, zdejmując maskę. – Można wejść na górę. Tylko ostrożnie i proszę założyć hełmy. Cały cholerny sufit może runąć. Ale podłogi wyglądają bezpiecznie. – Podszedł do drzwi, ale zawrócił. – Są w pokoju po lewej stronie.
Hubert, LaManche i ja ruszyliśmy na górę, a szkło i gruz chrzęściły pod naszymi stopami. Mój żołądek był już ściśnięty i coś we mnie wzbierało. Chociaż to moja praca, to nigdy nie stałam się nieczuła na widok okrutnej śmierci.
Na górze były drzwi prowadzące na lewo, na prawo i jedne na wprost, do łazienki. Chociaż wszystko było tu brudne od sadzy, to jednak w porównaniu z parterem nie wyglądało tu tak źle.
Przez drzwi po lewej stronie widziałam krzesło, biblioteczkę i fragment podwójnego łóżka. Na nim leżały nogi. Weszliśmy tam z LaManchem, Hubert poszedł do pokoju po prawej.
Tylna ściana była częściowo spalona, a miejscami spoza tapety wychodziły drewniane belki, sczerniałe, chropowate i nierówne jak skóra krokodyla. Chłopcy od podpaleń mówią na to “aligatorka”. Podłogę pokrywały zwęglone gruzy, wszędzie pełno było sadzy.
LaManche długo się rozglądał, w końcu z kieszeni wyjął mały dyktafon. Nagrał datę, godzinę i miejsce i zaczął opisywać ofiary.
Ciała leżały na bliźniaczych łóżkach, które ustawione były w kształcie litery L w odległym kącie pokoju, między nimi stał mały stolik. Oba ciała były ubrane, zwęglenie uniemożliwiło jednak rozpoznanie płci. Ofiara leżąca wzdłuż tylnej ściany miała na sobie tenisówki, ta druga nie miała butów. Zauważyłam, że jedna ze sportowych skarpet była częściowo ściągnięta, odkrywając osmoloną kostkę. Palce skarpety wisiały bezwładnie. Obie ofiary były dorosłe. Jedna z nich była wyraźnie tęższa.
– Ofiara numer jeden… – kontynuował LaManche. Musiałam się zmusić, by podejść bliżej. Ofiara numer jeden miała uniesione ramiona, jakby gotowe do walki. Pozycja pięściarza. Ogień, który wspiął się po tylnej ścianie, chociaż nie trwający długo i niewystarczająco gorący, by strawić ciało, zdołał “ugotować” górne kończyny i spowodował kurcz mięśni. Ręce poniżej łokci były nienormalnie szczupłe. Fragmenty spalonej tkanki otaczały kości. W miejscu rąk sterczały sczerniałe kikuty.
Twarz przypomniała mi mumię Ramzesa. Warg już nie było, a widoczne zęby pokrywało ciemne i popękane szkliwo. Na jednym z siekaczy delikatnie lśniła złota otoczka. Spalony nos został zgnieciony, nozdrza sterczały jak ryjek nietoperza. Wyraźnie widziałam pojedyncze włókna mięśni ułożone koliście i pasmami w poprzek kości policzkowych i żuchwę, jak linię w rysunku anatomii. Gałki oczne leżały wyschnięte w oczodołach. Nie było włosów. Ani czubka głowy.
Druga ofiara nie była aż tak okaleczona. Skóra w kilku miejscach była sczerniała i popękana, ale jej powierzchnia w większości została jedynie osmalona. Z kącików oczu rozchodziły się cienkie białe linie, a uszy w środku i poniżej płatków były białe. Na głowie została kępa poskręcanych włosów. Jedna ręka leżała płasko, druga odrzucona, jakby szukając uścisku ręki pierwszej ofiary. Z tej ręki została tylko czarna kość.
LaManche kontynuował swój monotonny, posępny komentarz opisujący pokój i dwoje jego nieżywych mieszkańców. Słuchałam jednym uchem, z ulgą myśląc, że nie będę potrzebna. A może będę? Miały tu być dzieci. Gdzie? Przez otwarte okno widziałam blask słońca. Sosny i błyszczący bielą śnieg. Na zewnątrz płynęło życie.
Cisza, która zapadła, wyrwała mnie z zamyślenia. LaManche już nie dyktował i wełniane rękawiczki zastąpił lateksowymi. Zaczął badać drugą ofiarę, uniósł powieki, zbadał wnętrze nosa i ust. Potem przetoczył ciało pod ścianę i uniósł dolną część koszuli.
Zewnętrzna warstwa skóry pękła i krawędzie się skręciły. Złuszczający się naskórek był półprzeźroczysty, przypominał delikatną błonkę ze środka jajka. Jasnoczerwona tkanka pod naskórkiem pokryta była białymi plackami w miejscach, gdzie stykała się ze zmiętym prześcieradłem. LaManche palcem w rękawiczce nacisnął na mięsień pleców i na ciele pojawiła się biała plamka.