Szczątki z Murtry przyjechały z Charleston wcześnie rano. O wpół do dziesiątej, w rękawiczkach i okularach stałam w moim laboratorium. Na jednym ze stołów leżała czaszka i kawałki kości, które Hardaway wyjął podczas sekcji dolnego ciała. Na drugim leżał cały szkielet. Technicy na uczelni medycznej świetnie się spisali. Wszystkie kości były oczyszczone i w całości.
Zaczęłam od zwłok z dna grobu. Choć w dużym stopniu uległy rozkładowi, zostało jeszcze dosyć miękkiej tkanki, by można było przeprowadzić pełną autopsję. Płeć i rasa były oczywiste, miałam tylko określić wiek. Zostawiłam sobie raport patologa i zdjęcia na później, nie chciałam, by w jakikolwiek sposób wpłynęły na moją opinię.
Założyłam zdjęcia rentgenowskie na przeglądarkę. Nic niezwykłego. Na zdjęciach czaszki wyraźnie było widać wykształcone wszystkie trzydzieści dwa zęby i ich korzenie. Nie było żadnych plomb, koron, mostków czy ubytków. Odnotowałam to na formularzu sprawy.
Podeszłam do pierwszego stołu i przyjrzałam się czaszce. Szczelina u jej podstawy była w pełni zarośnięta. To była osoba dorosła.
Uważnie obejrzałam końcówki żeber i powierzchnie, gdzie połówki miednicy łączyły się z przodu, tworząc spojenia łonowe. Na żebrach zauważyłam nieznaczne wgłębienia w miejscach, gdzie chrząstka łączyła je z mostkiem. W poprzek powierzchni spojeniowych kości łonowych biegły faliste wypukłości, a na zewnętrznym brzegu każdej z nich widać było drobniutkie guzki kostne.
Końcówki obojczyków tuż przy mostku były zrośnięte. Górne brzegi obu płaskich części kości biodrowych zachowały drobne linie oddzielenia.
Sprawdziłam moje modele i histogramy, zanotowałam swoje spostrzeżenia. Kobieta w chwili śmierci mogła mieć między dwadzieścia a dwadzieścia osiem lat. Hardaway prosił o pełną analizę górnych zwłok. Tym razem też zaczęłam od obejrzenia zdjęć rentgenowskich. Znowu nie znalazłam nic niezwykłego prócz idealnego uzębienia.
Podejrzewałam, że ta ofiara też była kobietą, tak powiedziałam Ryanowi. Układając kości zauważyłam gładką czaszkę i delikatny układ kości twarzy. Szeroka, krótka miednica z typowo kobiecą częścią łonową potwierdziła moje wcześniejsze przypuszczenia.
Wiekiem była zbliżona do tej pierwszej, chociaż na spojeniach łonowych wyraźnie odznaczały się wypukłości, ale nie było drobnych guzków kostnych.
Ta ofiara była nieco młodsza, mogła być przed dwudziestką albo nieco po.
Aby ustalić pochodzenie, wróciłam do czaszki. Klasyczny układ w środkowej części twarzy, zwłaszcza nos: wysokie sklepienie między oczami, wąskie wejście, wydatna część dolna i grzbietowa.
Wykonałam kilka pomiarów, później chciałam porównać je ze statystyką, ale i tak już wiedziałam, że to była biała kobieta.
Zmierzyłam kości długie, wprowadziłam dane do komputera i przejrzałam pliki porównawcze. Właśnie wpisywałam pomiary do formularza, kiedy zadzwonił telefon.
– Jeżeli zostanę tu jeszcze jeden dzień, to zupełnie cofnę się językowo – usłyszałam głos Ryana.
– To łap autobus na północ.
– Myślałem, że po prostu taka jesteś, ale teraz widzę, że to nie twoja wina.
– Nie można pozbyć się własnych korzeni.
– No.
– Dowiedziałeś się czegoś?
– Dziś rano widziałem świetną naklejkę na zderzaku.
Bez komentarza.
– Jezus cię kocha. Wszyscy inni mają cię za dupka.
– Dzwonisz do mnie, żeby mi o tym powiedzieć?
– To była naklejka na zderzaku.
– Jesteśmy mocno religijni, jak widać.
Spojrzałam na zegarek. Kwadrans po drugiej. Zdałam sobie sprawę, że jestem strasznie głodna i sięgnęłam po banana i ciasto, które zabrałam z domu.
– Poobserwowałem trochę gniazdko Doma. I nic. W czwartek rano troje wiernych wsiadło do furgonetki i odjechali. Poza tym nikt ani nie wyjeżdżał, ani nie przyjeżdżał.
– A Kathryn?
– Jej nie widziałem,
– Sprawdziłeś tablice rejestracyjne?
– Tak, szefie. Obie furgonetki są zarejestrowane na Doma Owensa na adres Adier Lyons.
– Czy on ma prawo jazdy?
– Wydane przez stan Palmetto w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym. Żadnej wzmianki, że to kontynuacja. Najwyraźniej wielebny przyszedł wtedy, bo właśnie zdał egzamin. Ubezpieczenie płaci na czas. Gotówką. Żadnych opóźnień. Żadnych aresztowań czy wezwań do sądu.
– Inne rachunki? – Starałam się nie szeleścić celofanem.
– Telefon, elektryczność i woda. Te też płaci gotówką.
– Ma numer ubezpieczenia?
– Przyznany w osiemdziesiątym siódmym. Ale nie ma nic o żadnych wpłatach czy prośbach o zasiłek.
– Osiemdziesiąty siódmy? To co robił wcześniej?
– Ciekawe pytanie, doktor Brennan.
– A poczta?
– Oni z nikim nie korespondują. Dostają zwykłe ulotki, jak każdy, i rachunki, to wszystko. Owens nie ma skrytki pocztowej, ale mogłoby być coś pod innym nazwiskiem. Poobserwowałem trochę pocztę, ale nie rozpoznałem nikogo z nich.
W drzwiach pojawił się student, ale potrząsnęłam głową.
– A co z odciskami na twoich kluczach?
– Wszystkie śliczne, ale pudło. Dom Owens to grzeczny chłopiec.
Zapadła między nami krótka cisza.
– Tam mieszkają dzieci. Co z opieką społeczną?
– Niezła jesteś, Brennan.
– Dużo czasu spędzam oglądając telewizję.
– I to sprawdziłem. Jakieś półtora roku temu dzwoniła tam ich sąsiadka, pani Joseph Espinoza, niespokojna o dzieci. Wysłali więc pracownika. Czytałem raport. Zastała czysty dom, uśmiechnięte i dobrze odżywione dzieci, wszystkie poniżej wieku szkolnego. Nie widziała powodu do interwencji, ale zaleciła następną wizytę za pół roku. Nie miała miejsca.
– Rozmawiałeś z tą sąsiadką?
– Nie żyje.
– A co z posiadłością?
– No, jest jedna rzecz… Minęło kilka sekund.
– Tak?
– Całe środowe popołudnie przeglądałem akty własności i księgi podatkowe.
Znowu zamilkł.
– Chcesz mnie wkurzyć? – podsunęłam.
– To miejsce posiada barwną przeszłość. Czy wiesz, że w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia powstała tam szkoła i pozostała aż do końca wieku? Jedna z pierwszych szkół finansowanych z funduszy publicznych w Ameryce Północnej tylko dla czarnych uczniów.
– O tym nie wiedziałam. – Otworzyłam dietetyczną colę.
– A Baker miał rację. Od lat trzydziestych aż do siedemdziesiątych to był obóz rybacki. Kiedy właścicielka umarła, przeszło to na własność jej krewnych mieszkających w Georgii. Chyba nie lubili owoców morza. Albo mieli dosyć płacenia podatków za posiadłość. W końcu sprzedali ją w osiemdziesiątym ósmym.
Tym razem go nie poganiałam.
– Kupującym był niejaki J.R. Guillion.
Przez ułamek sekundy nie potrafiłam skojarzyć nazwiska z osobą.
– Jacques Guillion?
– Oui, madame.
– Ten sam Jacques Guillion? – Powiedziałam to tak głośno, że przechodzący korytarzem student spojrzał na mnie.
– Prawdopodobnie. Podatki płaci…
– Czekiem z Citicorp w Nowym Jorku.
– Tak jest.
– Jasna cholera.
– Świetnie to ujęłaś.
Byłam nieco wytrącona z równowagi. Właściciel posiadłości na Adler Lyons posiadał też spalony dom w St-Jovite.
– Rozmawiałeś z nim?
– Monsieur Guillion nadal jest niedostępny.
– Co?
– Nie został odnaleziony.
– Niech to diabli. Naprawdę istnieje jakiś związek.
– Na to wygląda.
Zaterkotał dzwonek.
– Jeszcze jedno.
Korytarz zaludnił się studentami przechodzącymi na kolejne zajęcia.