Przełknęłam ślinę.
– I ty mi mówisz, że znaleźliście flunitrazepam w poczwarkach ode mnie?
– Te z górnego ciała miały flunitrazepam i jego dwa metabolity, desmetylflunitrazepam i 7-aminoflunitrazepam. Skoncentrowanie narkotyku macierzystego było o wiele silniejsze niż metabolitów.
– Co by oznaczało raczej silne narażenie na działanie.
– Dokładnie.
Podziękowałam mu i pożegnaliśmy się.
Przez chwilę nie mogłam się poruszyć. Szokujące odkrycie sprawiło, że zrobiło mi się niedobrze i bałam się, że zwymiotuję. A może to przez to zjedzone wcześniej ciasto.
Flunitrazepam.
To słowo wreszcie pobudziło moją pamięć.
Flunitrazepam.
Rohypnol.
To właśnie to cały czas próbował mi podsunąć mój umysł.
Drżącymi rękami wykręciłam numer hotelu Lord Cartaret. Nie było go w pokoju. Zadzwoniłam znowu i zostawiłam swój numer na jego pagerze.
Czekałam, a mój współczulny układ nerwowy wysyłał mi ostrzeżenie i kazał się bać. Czego? Rohypnolu. Rzuciłam się na dzwoniący telefon. Student. Na krótko.
Linia znowu była wolna i znowu czekałam, a towarzyszył mi strach. Rohypnol. Narkotyk, który zwykle towarzyszy gwałtom na randce.
Lód ścinał mnie od środka. Krew się burzyła. Miałam mroczki przed oczami.
Ryan zadzwonił po jedenastu minutach,
– Chyba znalazłam inny związek.
– Czego z czym?
Spokojnie. Nie pozwól, by szok przeszkodził ci jasno myśleć.
– Między morderstwami na wyspie Murtry i w St-Jovite.
Opowiedziałam mu o rozmowie z Lou Western.
– Jedna z kobiet na Murtry miała w tkankach ogromne ilości Rohypnolu.
– Dokładnie tak, jak ciała w sypialni na górze w domu w St-Jovite.
– Tak.
Kiedy Lou wspomniał nazwę narkotyku, przypomniało mi się coś jeszcze. Las na północy. Spalona drewniana chata. Polana, krąg przykrytych ciał. Ludzie w mundurach. Nosze. Karetki.
– Pamiętasz klasztor Solar Temple?
– Tych kopniętych czcicieli, którzy gromadnie złożyli się w ofierze?
– Tak. Sześćdziesiąt cztery ofiary w Europie. Dziesięć w Ouebecu. Bardzo się starałam, by głos mi się nie załamał.
– Kilka tych chat eksplodowało i spłonęło.
– Tak. Myślałem o tym.
– W obu miejscach stwierdzono obecność Rohypnolu. Wiele ofiar wzięło narkotyk krótko przed śmiercią. Cisza.
– Myślisz, że Owens kontynuuje tradycję Temple?
– Kto wie.
– A może oni handlują? Handlują czym? Życiem ludzkim?
– Niewykluczone.
Na chwilę oboje zamilkliśmy.
– Porozmawiam z chłopakami, którzy tam pracowali. W międzyczasie zamierzam dalej uprzykrzać życie Owensowi.
– Jest coś jeszcze…
Coś w słuchawce cicho zamruczało.
– Słuchasz?
– Słucham.
– West twierdzi, że te kobiety na wyspie zmarły trzy lub cztery tygodnie temu.
Słyszałam w słuchawce własny oddech.
– Pożar w St-Jovite miał miejsce dziesiątego marca. A jutro jest pierwszy.
Ryan oddał się matematyce, a w słuchawce znowu mruczało.
– Święty Jezu. Trzy tygodnie temu.
– Czuję, że wydarzy się coś okropnego, Ryan.
– Bez odbioru.
I się wyłączył.
Kiedy oglądam się w przeszłość, zawsze myślę, że po tej rozmowie wypadki zaczęły się toczyć szybciej, nabrały prędkości i oszalały, by ostatecznie przejść w wir, który pochłonął wszystko, łącznie ze mną.
Tego wieczora długo pracowałam. Hardaway też. Zadzwonił, kiedy wyjmowałam z koperty jego raport z autopsji.
Podałam mu profil górnego ciała i moje ustalenia co do wieku drugiego.
– To by się zgadzało – stwierdził. – Miała dwadzieścia pięć lat.
– Macie dowód tożsamości?
– Udało nam się zebrać jeden czytelny odcisk. W miejscowych i stanowych kartotekach nic nie było, więc wysłany został do FBI. Też nic nie znaleźli. Jednak, dziwna sprawa. Nie wiem, co mnie do tego skłoniło, może dlatego że wiem, że pani tam pracuje. Jeden gość z biura zaproponował, że może sprawdzilibyśmy w kartotekach policji kanadyjskiej. Pomyślałem sobie, a co tam, czemu nie. Niech mnie diabli, jeżeli to nie Kanadyjka.
– I czegoś się o niej dowiedzieliście?
– Chwileczkę.
Zaskrzypiały sprężyny i zaszeleścił papier.
– Dostaliśmy to dziś wieczorem. Nazywa się Jennifer Cannon. Biała. Wzrost sto sześćdziesiąt dwa centymetry. Sześćdziesiąt pięć kilogramów. Brązowe włosy. Oczy zielone. Panna. Ostatni raz widziano ją… – Liczył przez chwilę. -…dwa lata, trzy miesiące temu.
– Skąd pochodzi?
– Zobaczmy. – Cisza. – Calgary. Gdzie to jest?
– Na zachodzie. Kto zgłosił zaginięcie?
– Sylvia Cannon. Adres w Calgary, to na pewno będzie matka. Dałam mu numer pagera Ryana i poprosiłam, by do niego zadzwonił.
– Kiedy będzie pan z nim rozmawiał, proszę mu powiedzieć, by do mnie przedzwonił. Jeżeli nie będzie mnie tutaj, to będę w domu.
Włożyłam kości z Murtry do pudełka i zamknęłam je na klucz w szafce. Potem zebrałam dyskietkę, formularz sprawy, raport Hardawaya z autopsji wraz ze zdjęciami i mój raport do teczki, zamknęłam laboratorium i wyszłam.
Campus był pusty, noc cicha i wilgotna. Spece od prognozy pogody powiedzieliby, że niezwykle ciepła. Mocno pachniało świeżo skoszoną trawą i nadciągającym deszczem. Z oddali dobiegł odgłos grzmotu i wyobraziłam sobie burzę, jak idzie przez góry Smocze albo Piemont.
Po drodze do domu wstąpiłam po coś na wynos do Selwyn Pub. Wracających z pracy było już o tej porze niewielu, a młodzież z Oueens College jeszcze nie zdążyła zająć terenu na resztę wieczoru. Sarge, współwłaściciel, z pochodzenia Irlandczyk, siedział na swoim ulubionym stołku w rogu i rozprawiał o sporcie i polityce, podczas gdy barman Neal zajmował się nalewaniem piwa z beczki. Sarge bardzo chciał podyskutować o karze śmierci, a raczej wyrazić swoją opinię na ów temat, ale nie byłam w nastroju. Wzięłam swojego cheeseburgera i wyszłam.
Pierwsze krople spadły na magnolie, kiedy wkładałam klucz do drzwi. Powitało mnie jedynie tykanie zegara.
Ryan zadzwonił przed dziesiątą.
Sylvia Cannon nie mieszkała pod adresem podanym w raporcie osoby zaginionej od ponad dwóch lat. Ani pod tym, który podała na poczcie i pod który miała być wysyłana korespondencja.
Sąsiedzi nie pamiętali żadnego męża, tylko tę jedną córkę. Według nich Sylvia była osobą cichą i raczej stroniącą od ludzi. Nikt nie wiedział, gdzie pracowała ani gdzie pojechała. Jedna kobieta uważała, że gdzieś blisko mieszkał jej brat. Wydział policji w Calgary usilnie jej szukał.
Leżąc już w łóżku wsłuchiwałam się w ciężkie krople deszczu padające na dach i na liście. Burza grzmiała i rozświetlała błyskawicami niebo i na jego tle sylwetkę Sharon Hali. Wentylator na suficie przywiał chłód nocy i zapach petunii i mokrej osłony na okno.
Uwielbiam burze. Kocham surową siłę całego ich spektaklu: Hydromechanika! Woltaż! Uderzenie! Matka Natura ma swoje dominium i wszyscy czekają na jej zachcianki.
Podziwiałam show, a potem wstałam i podeszłam do okna. Zasłona była mokra i na parapecie już zebrała się woda. Zamknęłam lewe okno na zasuwę i trzymając prawe skrzydło odetchnęłam głęboko. Burza wywołała lawinę wspomnień z dzieciństwa. Letnie noce. Robaczki świętojańskie. Spanie razem z Harry na werandzie u babci.