Kiedy skończyła i odmówiła dokładki, posprzątałam ze stołu i usiadłam obok niej.
– No dobrze. Jak mnie znalazłaś? – Poklepałam ją po ręce i uśmiechnęłam się zachęcająco.
– Pani dała mi swoją wizytówkę. – Wyjęła ją z kieszeni i położyła na stole. Palce powędrowały z powrotem do serwetki. – Dzwoniłam pod numer w Beaufort kilka razy, ale pani nigdy nie było. Wreszcie odebrał jakiś pan i powiedział, że wróciła pani do Charlotte.
– To był Sam Rayburn. Mieszkałam na jego łodzi.
– W każdym razie zdecydowałam się wyjechać z Beaufort. – Podniosła na mnie wzrok, a zaraz potem znowu spuściła. – Przyjechałam tu autostopem i poszłam na uniwersytet, ale zabrało mi to więcej czasu, niż myślałam. Kiedy dotarłam do campusu, pani już wyszła. Znajoma mnie przenocowała, a dziś rano podwiozła mnie do pani po drodze do pracy.
– Skąd wiedziałaś, gdzie mieszkam?
– Ona to sprawdziła w jakiejś książce.
– Rozumiem. – Mojego adresu na pewno nie było w uniwersyteckiej książce telefonicznej. – Cieszę się, że tu jesteś.
Skinęła głową. Wyglądała na wykończoną. Miała zaczerwienione oczy i ciemne cienie pod nimi.
– Oddzwoniłabym do ciebie, ale nie zostawiłaś żadnego numeru. Kiedy razem z detektywem Ryanem byliśmy u was we wtorek, nie widzieliśmy tam ciebie.
– Byłam tam, ale… – Jej głos się załamał.
Poczekałam.
Birdie pojawił się w drzwiach i wycofał się, zniechęcony napięciem. Zegar wybił połowę godziny. Palce Kathryn nie puszczały frędzli. Wreszcie nie wytrzymałam.
– Kathryn, gdzie jest Cariie? – Położyłam swoje dłonie na jej.
Spojrzała na mnie. Oczy miała puste, bez wyrazu.
– Oni się nim zajmują. – Zabrzmiała jak dziecko, które odpiera oskarżenie.
– To znaczy kto?
Uwolniła swoje ręce, oparła na stole łokcie i potarła skronie. Znowu patrzyła na serwetkę.
– Czy Cariie jest na Świętej Helenie?
Znowu skinięcie,
– Chciałaś go tam zostawić?
Pokręciła głową i znowu sięgnęła do skroni.
– Czy z małym wszystko w porządku?
– To jest moje dziecko! Moje!
Zdziwiła mnie tym nagłym wybuchem.
– Umiem się nim zająć. – Kiedy uniosła głowę, na obu policzkach błysnęły łzy. Jej oczy wpatrywały się w moje.
– A kto twierdzi, że nie?
– Jestem jego matką. – Głos jej drżał. Z jakiego powodu? Z wyczerpania? Strachu? Urazy?
– Kto opiekuje się Carlie'em?
– A jeżeli nie mam racji? Jeżeli to wszystko prawda? – Znowu patrzyła na stół.
– Co ma być tą prawdą?
– Kocham moje dziecko. Chcę dla niego jak najlepiej.
Jej odpowiedzi nie pasowały do moich pytań. Była w jakichś ciemnych miejscach, jakby kolejny raz prowadząc jakąś rozmowę ze sobą. Ale tym razem miało to miejsce w mojej kuchni.
– Oczywiście, że tak.
– Nie chcę, żeby umarł. – Ręce jej drżały, gdy bawiła się frędzelkami serwetki. Tym samym ruchem głaskała główkę dziecka.
– Czy on jest chory? – zapytałam zaniepokojona.
– Nie. Jest idealnie zdrowy. – Słowa były ledwie słyszalne. Na serwetkę spadła łza.
Bezradnie spojrzałam na małą, ciemną plamkę.
– Kathryn, nie wiem, jak mam ci pomóc. Musisz mi powiedzieć, co się dzieje.
Zadzwonił telefon, ale nie zwróciłam na to uwagi. Z drugiego pokoju dotarło do mnie kliknięcie, mój głos na sekretarce, potem sygnał, a po nim metaliczny głos. Znowu kliknięcie i cisza.
Kathryn się nie poruszyła. Jakby sparaliżowały ją myśli, przez które była torturowana. W ciszy jej ból był niemal wyczuwalny; czekałam.
Kilka następnych kropelek spadło na niebieskie płótno. Dziesięć. Trzynaście.
Po chwili, która wydawała się wiecznością, Kathryn uniosła głowę. Wytarła oba policzki i zaczesała włosy do tyłu, potem splotła palce i obie dłonie położyła ostrożnie na samym środku serwetki. Dwa razy odchrząknęła.
– Nie wiem, jak to jest żyć normalnie. – Uśmiechnęła się skromnie. – Dopiero w tym roku stwierdziłam, że nie wiem.
Spuściła wzrok.
– To chyba ma coś wspólnego z narodzinami Carlie'ego. Nigdy nie wątpiłam w nic, zanim się nie urodził. Nigdy nie przyszło mi do głowy, by zadawać pytania. Uczyłam się w domu, więc to, co wiem… – Kolejny uśmiech.
– Nie wiem wiele o świecie. – Zamyśliła się na moment. – O świecie wiem to, co oni chcą, bym wiedziała.
– Oni?
Tak mocno zacisnęła dłonie, że pobielały jej kostki.
– Nie powinniśmy rozmawiać o sprawach grupy. – Przełknęła ślinę.
– Oni są moją rodziną. Są moim światem od kiedy skończyłam osiem lat. On jest moim ojcem i doradcą, i nauczycielem, i…
– Dom Owens?
Znowu spojrzała mi w oczy.
– To inteligentny człowiek. Wie wszystko o zdrowiu, rozmnażaniu, ewolucji, zanieczyszczeniach i jak utrzymać równowagę między duchowymi, biologicznymi i kosmicznymi siłami. Widzi i rozumie rzeczy, o których my nie mamy najmniejszego pojęcia. To nie Dom… Ja mu ufam. Nigdy nie skrzywdziłby Carlie'ego. On robi to, co robi, żeby nas chronić. On nas pilnuje. Tylko nie jestem pewna…
Zamknęła oczy i uniosła głowę. Łza spłynęła po szyi. Jej przełyk uniósł się i opadł, wzięła głęboki oddech, opuściła brodę i spojrzała mi prosto w oczy.
– Ta dziewczyna. Ta, której szukaliście. Ona tam była.
Ledwie ją słyszałam.
– Heidi Schneider?
– Nie znałam jej nazwiska.
– Powiedz mi, co o niej pamiętasz.
– Heidi dołączyła do grupy gdzieś indziej. Chyba w Teksasie. Mieszkała na Świętej Helenie jakieś dwa lata. Była starsza ode mnie, ale ją lubiłam. Zawsze chętnie ze mną rozmawiała i mi pomagała. Była śmieszna. – Przerwała. – Partnerem Heidi miał być Jason…
– Że co? – Wydawało mi się, że źle słyszę.
– Jej partnerem miał być Jason. Ale ona była zakochana w Brianie, tym chłopaku, który był z nią, kiedy dołączyła do nas. Tym na waszym zdjęciu.
– To Brian Gilbert. – Miałam sucho w ustach.
– Oni się czasem wymykali, by być razem. – Spojrzała na jakiś odległy punkt. – Kiedy Heidi zaszła w ciążę, była przerażona, bo dziecko mogło nie być uświęcone. Próbowała to ukryć, ale i tak się w końcu dowiedzieli.
– Owens?
Popatrzyła na mnie i zobaczyłam prawdziwy strach.
– To nie jest ważne. To dotyczy każdego.
– Ale co?
– Porządek. – Potarła dłońmi serwetkę i z powrotem złożyła dłonie. – Pewne rzeczy, o których nie wolno mi mówić. Chce pani to usłyszeć? – Spojrzała na mnie i znowu w jej oczach dostrzegłam łzy.
– Mów.
– Pewnego dnia Heidi i Brian nie pojawili się na porannym spotkaniu. Odeszli.
– Dokąd?
– Nie wiem.
– Myślisz, że Owens wysłał kogoś za nimi?
Spojrzała w kierunku okna i zagryzła dolną wargę.
– To nie wszystko. Jednej nocy zeszłej jesieni Carlie obudził się i marudził, więc zeszłam na dół po mleko. Usłyszałam ruch w biurze, potem głos jakiejś kobiety, cichy, jakby nie chciała, by ktoś ją usłyszał. Na pewno rozmawiała przez telefon.
– Rozpoznałaś ten głos?
– Tak. To była jedna z kobiet, które pracowały w biurze.
– Co mówiła?
– Mówiła komuś, że ktoś jest okej. Nie słyszałam więcej, poszłam na górę.
– Mów dalej.
– To samo miało miejsce jakieś trzy tygodnie temu, tylko że tym razem to była kłótnia. Ci ludzie byli naprawdę wściekli, ale drzwi były zamknięte i nie słyszałam słów. To był Dom i ta sama kobieta.
Wytarła łzę z policzka wierzchem dłoni. Wciąż unikała mojego wzroku.
– Następnego dnia jej nie było i już nigdy jej nie widziałam. Jej i jeszcze jednej kobiety. Po prostu zniknęły.