Co jakiś czas spoglądałam na LaManche'a. Przyglądał się bez słowa, przybrawszy swój zwykły w takich chwilach uroczysty wyraz twarzy. Jak długo go znałam, rzadko widziałam, by jego twarz wyrażała jakiekolwiek uczucia. Widział już tak wiele, może sentyment kosztował go zbyt wiele…? Po chwili przemówił:
– Jeżeli nie ma tu już nic dla mnie, Temperance, pójdę na górę.
– Jasne – odparłam, myśląc o cieple słońca. – Ja tu przez chwilę zostanę.
Spojrzałam na zegarek. Dziesięć po jedenastej. Z tyłu za nim widziałam, jak Sincennes i Martineau chodzą ramię w ramię, z głowami pochylonymi, jak górnicy poszukujący obfitej żyły.
– Będziesz czegoś potrzebować?
– Będzie mi potrzebna torba do przeniesienia ciała, z czystym prześcieradłem wewnątrz. Upewnij się, proszę, że podłożą pod nią płaską deskę albo nosze na kółkach. Kiedy już wydobędę te fragmenty, nie chcę, żeby wszystko się zmieszało podczas transportu.
– Oczywiście.
Powróciłam do przesiewania. Było mi tak zimno, że cała się trzęsłam i co chwilę musiałam przerywać, by ogrzać dłonie. W pewnej chwili zespół zajmujący się przewożeniem zwłok do kostnicy przyniósł mi nosze i torbę. Wyszedł ostatni strażak. W piwnicy zrobiło się cicho.
W końcu odkryłam cały szkielet Zrobiłam notatki i naszkicowałam jego pozycję, a Halloran zrobił zdjęcia.
– Mogę zrobić sobie przerwę na kawę? – zapytał, kiedy skończyliśmy.
– Jasne. W razie czego krzyknę. Teraz zajmę się przenoszeniem kości.
Wyszedł, a ja zaczęłam przenosić szczątki do torby, począwszy od stóp, w kierunku głowy. Miednica była w dobrym stanie. Uniosłam ją i umieściłam na prześcieradle. Spojenia kości łonowych otaczała zwęglona tkanka. Ich nie trzeba będzie utrwalać.
Kości rąk i nóg nadal tkwiły w osadzie. Zdecydowałam, że na razie niech je zlepia, aż do chwili, kiedy będę je mogła oczyścić i posortować w pomieszczeniu, gdzie przeprowadza się sekcje zwłok. Tak samo postąpiłam z kośćmi klatki piersiowej, delikatnie przenosząc je po kawałku szuflą o płaskim sztychu. Z wnętrza klatki piersiowej nic nie pozostało, wiec nie musiałam się martwić, że uszkodzę końcówki. Na razie nie ruszałam czaszki.
Kiedy już usunęłam szkielet, zaczęłam przesiewać zewnętrzną warstwę osadu, zaczynając przy paliku południowo-zachodnim i posuwając się na północny-wschód. Właśnie kończyłam pracę przy ostatnim rogu kwadratu, gdy zauważyłam ją, mniej więcej czterdzieści pięć centymetrów na wschód od czaszki, na głębokości pięciu centymetrów. Ścisnął mi się żołądek. Jest!
Szczęka. Ostrożnie odsunęłam ziemię i popiół, by odkryć całe prawe rozwidlenie kości, część lewego rozwidlenia i kawałek części żuchwowej, w której tkwiło siedem zębów.
Zewnętrzną kość, cienką i białą, pokrywała siateczka pęknięć. Gąbczaste wnętrze było jasne i delikatne, jakby każde włókienko uprządł lilipuci pająk. Szkliwo na zębach już odpadało i zdawałam sobie sprawę, że wszystko się rozpadnie, jeżeli nie będę ostrożna.
Wzięłam z mojego zestawu buteleczkę z płynem, potrząsnęłam nią i upewniłam, że w roztworze nie został ani jeden kryształek. Wyciągnęłam też garść jednorazowych pięciomilimetrowych pipetek.
W pozycji na czworakach otworzyłam butelkę i zanurzyłam w niej pipetkę. Ścisnęłam gruszkę, by wypełnić pipetkę roztworem i kropla za kroplą zmoczyłam każdy fragment szczęki, dokładnie, aby płyn przeniknął każdą część. Zgubiłam rachubę czasu.
– Cóż za figura! – To był nowy głos.
Ręka mi drgnęła, spryskując rękaw mojej kurtki kroplami Vinacu. Zesztywniały mi plecy, kolan i kostek nóg nie czułam, więc nie mogłam opuścić tylnej części ciała. Wolno przykucnęłam. Nawet nie musiałam się oglądać.
– Miły jesteś, Ryan…
Obszedł siatkę dookoła i spojrzał na mnie z góry. Nawet w ciemnej piwnicy widziałam, że jego oczy były tak niebieskie, jak w moich wspomnieniach. Miał na sobie czarny kaszmirowy płaszcz i czerwony wełniany szalik.
– Dawno się nie widzieliśmy – zauważył.
– Tak. Dawno. Kiedy to było?
– W sądzie.
– Sprawa Fortiera.
Oboje zeznawaliśmy w tej sprawie.
– Nadal spotykasz się z Perry Masonem?
Zignorowałam to pytanie. Zeszłej jesieni przez krótki czas spotykałam się z pełnomocnikiem obrony, którego spotkałam na kursie Tai Chi.
– Ładnie to tak bratać się z wrogiem?
I tym razem nic nie odpowiedziałam. Najwyraźniej moje życie seksualne było bardzo popularnym tematem w wydziale zabójstw.
– Jak się masz?
– Świetnie. A ty?
– Nie mogę narzekać. Nawet gdybym to robił, nikt by nie słuchał.
– Kup sobie psa.
– Mógłbym spróbować. Co jest w tej pipecie? – zapytał, ręką w skórzanej rękawiczce wskazując na moją rękę.
– Vinac. Roztwór żywicy syntetycznej i metanolu. Żuchwa miała kontakt z ogniem i chciałabym, żeby pozostała w takim stanie, w jakim jest.
– I to ma ci pomóc?
– Jeżeli kość jest sucha, ten roztwór przeniknie w głąb i utrzyma wszystko w jednym kawałku.
– A jeżeli nie jest sucha?
– Vinac nie miesza się z wodą, więc utrzyma się na powierzchni i zrobi się biały. Kości będą wyglądały tak, jakby zostały spryskane lateksem.
– Jak to długo schnie?
Poczułam się jak Pani Ekspert.
– Schnie szybko przez odparowanie alkoholu, zwykle trwa to trzydzieści do sześćdziesięciu minut. Ale ta arktyczna temperatura na pewno tego nie przyspieszy.
Sprawdziłam fragmenty szczęki, jeden z nich jeszcze skropiłam i odłożyłam pipetkę na zakrętkę butelki. Ryan podszedł bliżej i wyciągnął rękę. Chwyciłam ją i wyprostowałam się, obejmując się rękami i dłonie wkładając pod pachy. Straciłam czucie w palcach i podejrzewałam, że mój nos przybrał kolor szalika Ryana. I pewnie właśnie dostałam kataru.
– Cholernie zimno tutaj – zgodził się, przyglądając się piwnicy. Jedną rękę trzymał z tyłu pod dziwnym kątem. – Jak długo tu jesteś?
Spojrzałam na zegarek. Nic dziwnego, że straciłam czucie. Było piętnaście po pierwszej.
– Ponad cztery godziny.
– Chryste. Trzeba ci będzie zrobić transfuzję. I wtedy przypomniałam sobie, że on przecież pracował w wydziale zabójstw.
– Więc to jednak podpalenie?
– Prawdopodobnie.
Zza pleców wyciągnął białą torbę, a z niej styropianowy kubek i kanapkę z automatu i pomachał mi nimi przed nosem.
Rzuciłam się na nie, aż się cofnął.
– Mam w tobie dłużnika.
– Masz jak w banku.
Rozciapana bulka i letnia kawa. Obłęd.
Rozmawialiśmy, a ja jadłam.
– Powiedz, dlaczego sądzisz, że to było podpalenie. – Mówiłam i żułam.
– Jeśli powiesz mi, co tu masz…
No cóż. Zasłużył sobie.
– Jedna osoba. Może młoda, ale to nie jest małe dziecko.
– Żadnych niemowlaków?
– Żadnych. Teraz ty.
– Wygląda na to, że ktoś użył wypróbowanego sposobu. Ogień wypalił ślady ku dołowi między deskami podłogi. Tam, gdzie nadal są deski, oczywiście. To wskazuje na substancję, która powoduje rozprzestrzenienie się ognia, prawdopodobnie była to benzyna. Znaleźliśmy mnóstwo pustych kanistrów.
– To wszystko?
Skończyłam kanapkę.
– Ogień powstał w kilku miejscach – dodał. – Kiedy się zaczęło, paliło się jak diabli, bo ogień trafił na największą na świecie domową kolekcję zbiorników z propanem. Każdy z nich wybuchał z hukiem. Kolejny zbiornik, kolejne bum.